Muszę przyznać, że do niedawna świat „Fistaszków” znałem jedynie pobieżnie, niewiele lepiej od ludzi, których ubrania ozdabia podobizna Snoopy’ego, a których niekoniecznie interesuje skąd owa postać się w ogóle wzięła. W dzieciństwie ominęły mnie przygody Charliego Browna i spółki publikowane w Polsce lat 80. przez Wydawnictwo Współczesne, a i telewizyjnych czy kinowych ich wersji nigdy nie dane było mi oglądać. Opasłe tomy serii wydawane obecnie przez Naszą Księgarnię pomagają takim jak ja nadrobić zaległości. Gdy więc tylko nadarzyła się ku temu okazja, czym prędzej z niej skorzystałem.
Nie darząc słynnych prac Charlesa M. Schulza żadnym sentymentem, zabrałem się za lekturę pełen optymizmu, ten jednak zniknął już w trakcie tak samo szybko, jak pojawił się zaraz po przeczytaniu znakomitego wstępu autorstwa Michała Ogórka. Po czym po chwili wrócił. I znowu zniknął. I wrócił. I zniknął. I tak do samego końca.
Ameryka lat 50. jawi się nam jako odległy sen, niekoniecznie nasz własny. Ówczesna historia kraju, u swoich podstaw mającego utaplany w indiańskiej krwi mit założycielski, znajduje się ledwie na marginesie wybranych opowieści. Jednakże nie ulega wątpliwości, iż kontekst historyczny w pewnych miejscach odgrywa istotną rolę. Przy czym, jak mi się wydaje, nie zawsze jest to dla takiego odbiorcy jak ja czytelne, na czym komiks mniej czy bardziej – w zależności od oczekiwań danego czytelnika – traci.
Setki kolejnych pasków Schulza różnią się od siebie tak charakterem, jak i poziomem. Najlepsze są te, z którymi autor najbardziej jest kojarzony – gdy swoich bohaterów czyni uroczymi karykaturami dorosłych, gdy ich historie wypełnia obserwacjami relacji między-ludzkich, wreszcie gdy dominuje ironia wprowadzająca do tego, jakże słodkiego z założenia, świata zaskakująco gorzki posmak. Schulz potrafi w sposób zwięzły i precyzyjny obnażyć ludzkie przywary, czasem też niemalże zwalając z nóg ostrą puentą. Szkoda tylko, że to nie te (zbierające większość z wyżej wymienionych elementów) historie w czwartym tomie serii okazują się tymi dominującymi.
Nie ma tu wprawdzie ani jednego fragmentu, o którym mógłbym powiedzieć „słaby”, ale nie brakuje za to tych, które wydają mi się zwyczajnie nijakie. Jak dla mnie ich podstawowym problemem jest ich dziecinność. Naiwność bohaterów jest tu oczywiście składnikiem jak najbardziej naturalnym, miejscami wykorzystywanym przez autora w sposób prawdziwie inteligentny, często jednak odnosiłem wrażenie, jakby miała stanowić wartość samą w sobie. Puenty nie tyle nie zawsze przekonują (będąc nie raz „oczywistymi oczywistościami”), co nie zawsze mają w ogóle miejsce. Sam humor często wywoływał u mnie najwyżej wzruszenie ramionami, czego winę upatrywałbym nie w „kiepskich dniach” autora, lecz może raczej w tym, iż w dziecko potrafię się zamienić już chyba tylko podczas lektury pozycji w stylu „Toma Stronga”, autorstwa znanego tu i ówdzie Alana Moore’a.
Niezależnie jednak od tego, ile poszczególnych historyjek wywołałoby u mnie jedynie pewne znużenie, ciężko mi całość postrzegać choćby trochę negatywnie. A wszystko to za sprawą fantastycznych postaci. Ich walorami są nie tyle bardzo wyraźne charaktery, jakimi autor je obdarzył, co niezwykła empatia, z jaką podszedł do ich kreowania. Wypadają bowiem zaskakująco prawdziwie, a ze względu na przemyślane przerysowanie – bardzo uroczo.
Jeśli nie wygram pieniędzy na loterii, to zapewne kolejnych tomów publikowanych przez Naszą Księgarnię nie kupię, ale tu recenzowaną część czwartą serii chętnie zachowam na półce. Bo za każdym razem, kiedy na nią patrzę, na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Nie tak duży jak bym chciał, ale jednak.
Tekst został pierwotnie opublikowany na łamach magazynu Kazet.
Nie darząc słynnych prac Charlesa M. Schulza żadnym sentymentem, zabrałem się za lekturę pełen optymizmu, ten jednak zniknął już w trakcie tak samo szybko, jak pojawił się zaraz po przeczytaniu znakomitego wstępu autorstwa Michała Ogórka. Po czym po chwili wrócił. I znowu zniknął. I wrócił. I zniknął. I tak do samego końca.
Ameryka lat 50. jawi się nam jako odległy sen, niekoniecznie nasz własny. Ówczesna historia kraju, u swoich podstaw mającego utaplany w indiańskiej krwi mit założycielski, znajduje się ledwie na marginesie wybranych opowieści. Jednakże nie ulega wątpliwości, iż kontekst historyczny w pewnych miejscach odgrywa istotną rolę. Przy czym, jak mi się wydaje, nie zawsze jest to dla takiego odbiorcy jak ja czytelne, na czym komiks mniej czy bardziej – w zależności od oczekiwań danego czytelnika – traci.
Setki kolejnych pasków Schulza różnią się od siebie tak charakterem, jak i poziomem. Najlepsze są te, z którymi autor najbardziej jest kojarzony – gdy swoich bohaterów czyni uroczymi karykaturami dorosłych, gdy ich historie wypełnia obserwacjami relacji między-ludzkich, wreszcie gdy dominuje ironia wprowadzająca do tego, jakże słodkiego z założenia, świata zaskakująco gorzki posmak. Schulz potrafi w sposób zwięzły i precyzyjny obnażyć ludzkie przywary, czasem też niemalże zwalając z nóg ostrą puentą. Szkoda tylko, że to nie te (zbierające większość z wyżej wymienionych elementów) historie w czwartym tomie serii okazują się tymi dominującymi.
Nie ma tu wprawdzie ani jednego fragmentu, o którym mógłbym powiedzieć „słaby”, ale nie brakuje za to tych, które wydają mi się zwyczajnie nijakie. Jak dla mnie ich podstawowym problemem jest ich dziecinność. Naiwność bohaterów jest tu oczywiście składnikiem jak najbardziej naturalnym, miejscami wykorzystywanym przez autora w sposób prawdziwie inteligentny, często jednak odnosiłem wrażenie, jakby miała stanowić wartość samą w sobie. Puenty nie tyle nie zawsze przekonują (będąc nie raz „oczywistymi oczywistościami”), co nie zawsze mają w ogóle miejsce. Sam humor często wywoływał u mnie najwyżej wzruszenie ramionami, czego winę upatrywałbym nie w „kiepskich dniach” autora, lecz może raczej w tym, iż w dziecko potrafię się zamienić już chyba tylko podczas lektury pozycji w stylu „Toma Stronga”, autorstwa znanego tu i ówdzie Alana Moore’a.
Niezależnie jednak od tego, ile poszczególnych historyjek wywołałoby u mnie jedynie pewne znużenie, ciężko mi całość postrzegać choćby trochę negatywnie. A wszystko to za sprawą fantastycznych postaci. Ich walorami są nie tyle bardzo wyraźne charaktery, jakimi autor je obdarzył, co niezwykła empatia, z jaką podszedł do ich kreowania. Wypadają bowiem zaskakująco prawdziwie, a ze względu na przemyślane przerysowanie – bardzo uroczo.
Jeśli nie wygram pieniędzy na loterii, to zapewne kolejnych tomów publikowanych przez Naszą Księgarnię nie kupię, ale tu recenzowaną część czwartą serii chętnie zachowam na półce. Bo za każdym razem, kiedy na nią patrzę, na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Nie tak duży jak bym chciał, ale jednak.
Tekst został pierwotnie opublikowany na łamach magazynu Kazet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz