Dziś na łamach Kolorowych gościmy dawno nie widzianego gościa - Paweł Deptuch z bloga poświęconego Niezwyciężonemu dzieli się swoimi refleksjami po lekturze jubileuszowego, setnego numeru serii "The Invinvcible".
Robert Kirkman doskonale wie jak wywołać szum wokół swoich tytułów. Świetnie sparodiował kampanię Marvela przy prezentacji nowego składu Strażników Ziemi do pierwszej mini-serii "Guarding the Globe"; intrygujące były teasery do runu "Something to Fear" w "Żywych Trupach", a ostatnio bardzo mocno podkręcił fanów całą akcją z jubileuszowym wydaniem "Invincible". Zapowiedzi "The Death of Everyone", w którym giną wszystkie ważniejsze postacie z serii wywołały poruszenie i falę licznych spekulacji. Poziom emocji wzrósł jeszcze bardziej po zaprezentowaniu drastycznego preview, który echem odbił się w najdalszych zakątkach internetu. Kirkman wyśrubował oczekiwania do maksimum. Sam siedziałem jak na szpilkach nie mogąc doczekać się publikacji. Czy jednak wszystko zagrało tak jak powinno?
Niestety jest to tekst zawierający pokaźną ilość spojlerów, więc jeśli nie chcesz psuć sobie przyjemności z samodzielnego czytania zeszytu, odradzam dalszą lekturę.
Na wstępie pochwalę Ryana Ottleya i Johna Raucha. Obaj przyłożyli się do tego zeszytu bardzo mocno, przez co wizualnie prezentuje się on oszałamiająco. Dynamiczne kadry, dopracowana krecha, przykuwające i idealnie dobrane kolory to już od dłuższego czasu wizytówka "Invincible". Obaj panowie wraz z Cliffem Rathburnem – bo nie wolno o nim zapominać – wykonują kawał genialnej roboty, którą naprawdę można podziwiać przez wiele godzin. Setny numer tylko to potwierdza.
Po pierwszym czytaniu #100, w głowie kołatało mi się tylko jedno: kurde, dobre, ale jakieś dziwne… Rozbuchany do granic możliwości hype, tak wyśrubował moje oczekiwania, że czytając ten numer dostałem obuchem w łeb. Na pierwszych stronach Mark zostaje rozerwany na strzępy przez Dinosaurusa, po czym na kolejnej dowiadujemy się, że nic takiego nie miało miejsca. Moje przypuszczenia co do zaserwowanego twista potwierdziły się. Vince ma się świetnie, Guardians of the Globe bardzo sprawnie opanowują sytuację z poprzednich numerów, a słowotoków nie ma końca. Kompletnym zaskoczeniem było to, że dostałem zupełnie coś innego niż się spodziewałem (co w zasadzie nie jest jakąś nowością w tej serii). Po prostu dałem się nabrać na tę całą kampanię. Miast spektakularnych zgonów znanych i lubianych bohaterów i całej tej otoczki jubileuszostwa, dostajemy bardzo sentymentalny i stonowany numer, który bez olbrzymich fajerwerków, mimo wszystko, zmienia status quo.
Marvel i DC przy okazji okrągłych numerów poszczególnych serii zapowiadają spektakularne zmiany, zgony i wydarzenia. Tak też uczynił i Kirkman. W przeciwieństwie jednak do w/w dwójki dał mi zupełnie inny rodzaj satysfakcji. Mainstreamowe kampanie w większości przypadków od samego początku zdradzają główne fakty (mniej więcej wiemy kto zginie, co i jak się stanie), a samo przeczytanie danej opowieści jest tylko potwierdzeniem całej akcji. Odkładasz zeszyt z fałszywą satysfakcją i mówisz sobie: tak, to jest świetne, tego się właśnie spodziewałem. Setny numer "Invincible" dobitnie uświadomił mi jak schematycznie i, w gruncie rzeczy, przewidująco wielkie wydawnictwa świętują jubileusze. Kirkman, nie po raz pierwszy z resztą, zagrał mi na nosie. Oszukał mnie i zrobił to naprawdę po mistrzowsku. Odłożyłem zeszyt i pomyślałem: tak, to jest świetne, zupełnie nie tego się spodziewałem.
De facto, "Invincible" #100 to kolejna historia popychająca akcję do przodu w naturalny sposób, bez widowiskowych zwrotów akcji. Owszem nie ginie nikt z głównej obsady (no, może oprócz Dinosaursa, ale to nie jest jeszcze do końca potwierdzone), ale tragedia jaka spotyka ponad milion mieszkańców naszej planety, jest wydarzeniem co najmniej przerażającym (chociaż moim zdaniem Kirkman i tak bardzo zachowawczo potraktował ten wątek; ofiary liczone w kilkudziesięciu milionach byłyby bardziej wiarygodne, jak na tę skalę) i do tego właśnie odwołuje się tytuł "Death of Everyone". Tragedia w Stamford ("Marvel Civil War") to przy tym pikuś.
O ile Dinosaurus był bezpośrednim prowodyrem powstałego chaosu, o tyle na "Invincible’u" spoczywa cała odpowiedzialność za śmierć tych wszystkich ludzi. Tak więc Mark w świetle prawa jest przestępcą, który do swoich grzechów zaliczyć może ludobójstwo. Jednak w ramach resocjalizacji ponownie zostaje sługusem Cecila i zapewne przez wiele lat będzie odpracowywał swoją winę. Jej ciężar jest dość przytłaczający. Mark zdaje sobie sprawę ze swojej głupoty i wie, że będzie musiał wreszcie zmądrzeć i dorosnąć do pewnych zachowań. Wewnętrzna przemiana bohatera, plus zaskakujące wieści z ust Eve, odkrycie słabego punktu Viltrumian, powrót Nieśmiertelnego i małżeństwa Graysonów to wydarzenia, które w najbliższym czasie będą nabierały rozpędu i zdefiniują serię. Na gigantyczny plus zasługuje też pojawienie się Angstroma Levy, które dla mnie było jednym z najzabawniejszych momentów w historii tej serii.
"Invincible" #100 nie był spektakularny, ale solidny i zaskakujący. Ci, którzy przyzwyczajeni są do epickich „setek” (przykład z brzegu - Amazing Spider-Man #700) będą tym zeszytem srogo zawiedzeni. W pierwszej chwili też byłem. Ale po kolejnych czytaniach stwierdzam, że lepszego jubileuszu być nie mogło (pomimo, że kompletnie nie podoba mi się motyw ze sztucznymi satelitami Ziemi). Zapraszam do dyskusji, może ktoś się ze mną nie zgadza.
Niestety jest to tekst zawierający pokaźną ilość spojlerów, więc jeśli nie chcesz psuć sobie przyjemności z samodzielnego czytania zeszytu, odradzam dalszą lekturę.
Na wstępie pochwalę Ryana Ottleya i Johna Raucha. Obaj przyłożyli się do tego zeszytu bardzo mocno, przez co wizualnie prezentuje się on oszałamiająco. Dynamiczne kadry, dopracowana krecha, przykuwające i idealnie dobrane kolory to już od dłuższego czasu wizytówka "Invincible". Obaj panowie wraz z Cliffem Rathburnem – bo nie wolno o nim zapominać – wykonują kawał genialnej roboty, którą naprawdę można podziwiać przez wiele godzin. Setny numer tylko to potwierdza.
Po pierwszym czytaniu #100, w głowie kołatało mi się tylko jedno: kurde, dobre, ale jakieś dziwne… Rozbuchany do granic możliwości hype, tak wyśrubował moje oczekiwania, że czytając ten numer dostałem obuchem w łeb. Na pierwszych stronach Mark zostaje rozerwany na strzępy przez Dinosaurusa, po czym na kolejnej dowiadujemy się, że nic takiego nie miało miejsca. Moje przypuszczenia co do zaserwowanego twista potwierdziły się. Vince ma się świetnie, Guardians of the Globe bardzo sprawnie opanowują sytuację z poprzednich numerów, a słowotoków nie ma końca. Kompletnym zaskoczeniem było to, że dostałem zupełnie coś innego niż się spodziewałem (co w zasadzie nie jest jakąś nowością w tej serii). Po prostu dałem się nabrać na tę całą kampanię. Miast spektakularnych zgonów znanych i lubianych bohaterów i całej tej otoczki jubileuszostwa, dostajemy bardzo sentymentalny i stonowany numer, który bez olbrzymich fajerwerków, mimo wszystko, zmienia status quo.
Marvel i DC przy okazji okrągłych numerów poszczególnych serii zapowiadają spektakularne zmiany, zgony i wydarzenia. Tak też uczynił i Kirkman. W przeciwieństwie jednak do w/w dwójki dał mi zupełnie inny rodzaj satysfakcji. Mainstreamowe kampanie w większości przypadków od samego początku zdradzają główne fakty (mniej więcej wiemy kto zginie, co i jak się stanie), a samo przeczytanie danej opowieści jest tylko potwierdzeniem całej akcji. Odkładasz zeszyt z fałszywą satysfakcją i mówisz sobie: tak, to jest świetne, tego się właśnie spodziewałem. Setny numer "Invincible" dobitnie uświadomił mi jak schematycznie i, w gruncie rzeczy, przewidująco wielkie wydawnictwa świętują jubileusze. Kirkman, nie po raz pierwszy z resztą, zagrał mi na nosie. Oszukał mnie i zrobił to naprawdę po mistrzowsku. Odłożyłem zeszyt i pomyślałem: tak, to jest świetne, zupełnie nie tego się spodziewałem.
De facto, "Invincible" #100 to kolejna historia popychająca akcję do przodu w naturalny sposób, bez widowiskowych zwrotów akcji. Owszem nie ginie nikt z głównej obsady (no, może oprócz Dinosaursa, ale to nie jest jeszcze do końca potwierdzone), ale tragedia jaka spotyka ponad milion mieszkańców naszej planety, jest wydarzeniem co najmniej przerażającym (chociaż moim zdaniem Kirkman i tak bardzo zachowawczo potraktował ten wątek; ofiary liczone w kilkudziesięciu milionach byłyby bardziej wiarygodne, jak na tę skalę) i do tego właśnie odwołuje się tytuł "Death of Everyone". Tragedia w Stamford ("Marvel Civil War") to przy tym pikuś.
O ile Dinosaurus był bezpośrednim prowodyrem powstałego chaosu, o tyle na "Invincible’u" spoczywa cała odpowiedzialność za śmierć tych wszystkich ludzi. Tak więc Mark w świetle prawa jest przestępcą, który do swoich grzechów zaliczyć może ludobójstwo. Jednak w ramach resocjalizacji ponownie zostaje sługusem Cecila i zapewne przez wiele lat będzie odpracowywał swoją winę. Jej ciężar jest dość przytłaczający. Mark zdaje sobie sprawę ze swojej głupoty i wie, że będzie musiał wreszcie zmądrzeć i dorosnąć do pewnych zachowań. Wewnętrzna przemiana bohatera, plus zaskakujące wieści z ust Eve, odkrycie słabego punktu Viltrumian, powrót Nieśmiertelnego i małżeństwa Graysonów to wydarzenia, które w najbliższym czasie będą nabierały rozpędu i zdefiniują serię. Na gigantyczny plus zasługuje też pojawienie się Angstroma Levy, które dla mnie było jednym z najzabawniejszych momentów w historii tej serii.
"Invincible" #100 nie był spektakularny, ale solidny i zaskakujący. Ci, którzy przyzwyczajeni są do epickich „setek” (przykład z brzegu - Amazing Spider-Man #700) będą tym zeszytem srogo zawiedzeni. W pierwszej chwili też byłem. Ale po kolejnych czytaniach stwierdzam, że lepszego jubileuszu być nie mogło (pomimo, że kompletnie nie podoba mi się motyw ze sztucznymi satelitami Ziemi). Zapraszam do dyskusji, może ktoś się ze mną nie zgadza.
1 komentarz:
Taurus zamiast trzaskać te miałkie frankofońskie komiksy mógłby to wydać :)
Prześlij komentarz