piątek, 12 września 2014

#1733 - MCU 07 - Iron-Man 3

„Iron Man 3” rozpoczął Drugą Fazę filmowego uniwersum Marvela. Słyszałem o nim masę sprzecznych opinii – że najlepszy, że najgorszy, że lepszy niż drugi, ale gorszy, niż pierwszy, że lepszy niż pierwszy, ale gorszy, niż drugi, że zepsuto postać Mandarina, że stworzono najlepszego dotąd złoczyńcę w marce, że godne zakończenie trylogii, że rozczarowujące zakończenie trylogii… i tak dalej, i tak dalej. Film oglądałem niedługo po premierze i zrobił na mnie generalnie bardzo dobre wrażenie. Na potrzeby tego tekstu odświeżyłem go sobie i znowu. świetnie się bawiłem w czasie seansu. Tradycyjnie przestrzegam przed spoilerami – nie czytajcie, jeśli nie wiecie jak to Mandarinem było i nie chcecie popsuć sobie niespodzianki!




Gdybym miał jednym słowem podsumować, o czym jest „Iron Man 3”, powiedziałbym, że o strachu – tym osobistym, który dręczy tytułowego herosa wskutek traumatycznych przeżyć z „Avengers” i tym, nazwijmy to, ogólnonarodowym, na którym żeruje Mandarin. Oba te rodzaje lęków mają tę samą genezę – zostały spowodowane przez wstrząsające przeżycia. U Tony’ego jest to otarcie się o śmierć w trakcie bitwy o Nowy Jork, u narodu amerykańskiego  - ataki terrorystyczne na terenie całego kraju. Oba powodują nieracjonalne zachowania zalęknionych. Iron-Man otwarcie wyzywa Mandarina, podając prasie swój adres, rząd przemalowuje War Machine’a na Iron Patriota, czyniąc z potężnej, nowoczesnej broni propagandowy symbol USA. 

Motyw altruizmu w starciu z egoizmem, silnie zaakcentowany w dwóch poprzednich częściach trylogii o Iron Manie, jest obecny także i tutaj. W będącej retrospekcją pierwszej scenie filmu widzimy Tony’ego takiego, jakim był przed staniem się Iron Manem – zapatrzonego w siebie egoistę, który gardzi słabszymi od siebie. Widać to doskonale w czasie jego pierwszego spotkania z Killianem, gdzie zakcentowno, że ci dwaj pochodzą z zupełnie różnych światów. Wystarczy na nich spojrzeć. Charyzmatyczny szef Stark Enterprises przystojny i zawsze otoczony pięknymi kobietami, został zestawiony z kompletnie nieatrakcyjnym Aldrichem, kulejącym i ubranym w powyciągany t-shirt. Tony – ten dawny Tony, który nie dba o innych ludzi – upokarza go właściwie machinalnie i bezrefleksyjnie. I musi za to zapłacić. Zło rodzi się w wyniku wyalienowania, desperacji i urażonej ambicji – i Tony Stark, ten nowy, który dba o ludzi, nawiązuje więź emocjonalną z opuszczonym przez ojca dwunastolatkiem i stara się uprzejmie traktować irytującego fana, bierze za to odpowiedzialność.


Właśnie – Killian i Mandarnin, a raczej Mandarin będący Killianem. Widziałem w Internecie mnóstwo płaczu i zgrzytania zębów, jak to „Iron Man 3” zniszczył potencjał Mandarina, w połowie filmu ujawniając, że jest on zaledwie kreacją Aldricha służącą jako narzędzie do manipulowania opinią publiczną. Szczerze? Ja byłem (i nadal jestem) zachwycony tym zabiegiem. Filmowy Mandarin nie jest terrorystą – on jest ideą terroryzmu. Podobnie jak w prawdziwym świecie, gdzie terroryzm to nie tylko krwawe zamachy wojskowe, ale też propaganda, sztuczne podsycanie strachu i niepewności. Czyniąc z Mandarina taką, a nie inną postać, reżyser Shane Black prezentuje bardzo kontrowersyjną tezę na temat terroryzmu. Jest on niebezpieczny przede wszystkim z powodu tego, jak może być wykorzystany przez producentów broni czy polityków zbijających kapitał na prowadzeniu wojny z terrorystami. Jeśli terroryzm ma twarz, to jest to z reguły twarz symboliczna, rozpalająca emocje zarówno wśród zwolenników, jak i potencjalnych ofiar. Killian wiedział o tym bardzo dobrze, dlatego postanowił stworzyć sobie własnego terrorystę dla własnych potrzeb. To nie zamachowców musimy się bać – zdaje się mówić reżyser – ale tych, którzy żerują na naszym strachu przed nimi.

A gdzie jest w tym wszystkim nasz bohater? Tony to czysty Tony – przynajmniej w chwilach, gdy nie miota się pomiędzy jednym, a drugim napadem paniki. Jednym ze słabszych elementów filmu jest przedstawienie ewolucji głównego bohatera, jego dorastania do niebycia Iron Manem. To znaczy – ja nie byłem w stanie uchwycić momentu, w którym Stark zdecydował, że ma już dosyć bycia zakutem w żelazną zbroję herosem. Możliwe, że moją uwagę odwróciło kilka kretyńskich zabiegów fabularnych, takich jak deusexmachinowa armia Iron Manów, którą Tony mógł najwyraźniej wezwać w dowolnym momencie (czemu nie zrobił tego wcześniej?) czy dziwna niewytrzymałość tychże Iron Manów, które rozwalały się na kawałki przy byle zderzeniu z przeszkodą. Głupot jest w tym filmie zresztą znacznie więcej, ale do tego filmy z Marvel Cinematic Universe zdążyły nas już przyzwyczaić.


Czyli tak – film mi się podobał. Nie był jakiś specjalnie wybitny, ale też przecież nie musiał. To sprawnie zrealizowany blockbuster z dobrze rozegranym scenariuszem, ciekawymi motywami społecznymi przepuszczonymi przez popkulturową maszynkę do zarabiania pieniędzy. Obejrzałem go z satysfakcją i zapewne jeszcze kiedyś do niego wrócę.

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy. Grafika prezentowana w nagłówku pochodzi stąd.

Brak komentarzy: