Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
W połowie mijającej już dekady w zachodnim Internecie nastąpił niepokojący proces konserwatywnej radykalizacji użytkowników mediów społecznościowych – głównie młodych mężczyzn szczególnie na tę radykalizację narażonych. Przyczyn było wiele i jeszcze długo będą one przedmiotem fascynujących dyskusji socjologów, politologów i zblazowanych blogerów, tym razem chciałbym się jednak skupić na pewnym konkretnym wycinku tego ruchu społecznego – YouTube.
Otwarta dla wszystkich platforma służąca do dzielenia się materiałami video dostarczyła wielu osobom potężnego narzędzia do komunikowania się z publicznością. Wszystko to bez reporterskiej cenzury, fack-checkingu czy obligatoryjnego procesu redakcyjnego.
Nie jest to w żadnym razie rzeczą inherentnie złą – jednak pierwszymi osobami, które w pełni zaczęły wykorzystywać propagandowy potencjał YouTube’a byli peryferyjni konserwatyści. Niektórych z nich do działania zainspirował ruch GamerGate, inni wypłynęli później… od kompilacji klipów z najzabawniej denerwującymi się feministkami poprzez chałupniczo nagrywane wykłady o katastrofalnych skutkach tej albo innej polityki imigracyjnej, wytworzył się z tego panteon internetowych celebrytów otoczony gęstym wianuszkiem naśladowców i jeszcze gęstszym wianuszkiem fanów. Algorytmy wiążące ze sobą te filmy i wyświetlające je w kategorii polecanych tylko przyspieszyły i zintensyfikowały cały proces. Wpływ tej oddolnej (choć z czasem przynajmniej częściowo przejętej i finansowanej przez różne organizacje polityczne) medialnej machiny na świadomość społeczną i decyzje polityczne obywateli tych albo innych – głównie anglojęzycznych – państw jest oczywiście niemierzalny, ciężko jednak kłócić się z tym, że musiał jakiś być. Nawet jeśli nie miał znaczącego przełożenia na głosy wyborców, z całą pewnością wywarł dość znaczący na atmosferę panującą w wielu masowych mediach społecznościowych.
Czemu piszę o tym wszystkim w recenzji piątego, finałowego tomu komiksu Transmeropolitan? Ponieważ patrząc z perspektywy powyższego zjawiska społecznego (i całej masy innych) dostrzec można jak niemal utopijną jest prezentowana w tym komiksie wizja samotnego rewolwerowca dziennikarstwa, który z pomocą kilkorga przyjaciół i współpracownic obala gigantyczną machinę propagandową i zgrabnie owija sobie wokół palca opinię publiczną doprowadzając do strącenia z tronu monstrualnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nie jest to krytyka per se – bo jak Transmeropolitan uwielbiałem, tak nadal uwielbiam ten komiks – ale by ukazać, że to nie jest literatura (komiksowa) specjalnie mocno zakotwiczona w rzeczywistości społecznej. To satyryczne dziennikarskie science-fiction, w którym szalenie złożona rzeczywistość społeczna została skompresowana i przycięta celem opowiedzenia określonej historii. I bardzo dobrze, bo jako takie sprawdza się po prostu wyśmienicie.
Ostatni akt serii zaczął ukazywać się już po wydarzeniach jedenastego września dwa tysiące pierwszego roku – symboliczny koniec pewnej epoki dla USA i dla całego świata. Poza jednym czy dwoma dość miękkimi gagami o Osamie bin Ladenie komiks trzyma się od tych tematów z daleka. Następuje jednak nieco inna delikatna zmiana optyki – Ellis znacznie częściej ukazywać tę lepszą stronę natury głównego bohatera. Pająk to nadal chodzący, przeklinający i strzelający z ostrej amunicji żywioł, ale w wielu scenach widzimy, że zależy mu nie tylko na Prawdzie (przez Wielkie P) samej w sobie, ale również na ludziach, którym ta prawda ma pomóc, zapewnić bezpieczeństwo albo poczucie oczyszczenia. Na samym początku tomu obserwujemy na przykład wątek poszukiwań pracownicy seksualnej, z którą prezydent wielokrotnie współżył. Pająk zachowuje się tak, jak zwykle… aż do momentu, gdy zostaje z nią sam na sam, kładzie ręce na jej dłoniach, patrzy jej w oczy i mówi „Chcę ci pomóc”. Cały wątek był bardzo intensywny i bogaty w wydarzenia oraz zwroty akcji – ale temu intymnemu humanizującemu Pająka momentowi twórcy komiksu poświęcili całą stronę, wyraźnie przykładając doń ogromną wagę.
Akcja komiksu gna na złamanie karku od samego początku do samego końca. Napięcie odczuwalne jest tym mocniej, że głównemu bohaterowi cały czas wisi nad głową widmo utraty zmysłów od toksyn, których nawdychał się w jednym z poprzednich tomów. Niemal wszystkie wątki zostają domknięte – w mniej lub bardziej elegancki sposób, ale zawsze satysfakcjonująco. Ostateczna konfrontacja Uśmiechniętego z Pająkiem to jednak najsłabszy moment komiksu i Ellisowi z Robertsonem nie udało się dostarczyć prawdziwie epickiego finału. Głównie dlatego, że podobne starcia słowno-fizyczne Pająk miewał już z prezydentem (tym oraz poprzednim) kilka razy, a to nie wyróżnia się niczym szczególnym. Poza tym, że jest ostatnim, oczywiście.
Czy to oznacza, że finał komiksu rozczarowuje? Bynajmniej. Transmetropolitan nie kończy się w sposób spektakularny, ale wciąż dostarcza bardzo dobrego, absorbującego uwagę i emocje rozwiązania wszystkich konfliktów, z jakimi zmagali się główni bohaterowie. Podsumowując nie tylko ten tom, ale i całą serię – nadal, po tylu latach Transmetropolitan pozostaje jednym z najciekawszych, najbardziej błyskotliwych i przemyślanych komiksów, jakie miałem przyjemność czytać. Przez dwie dekady, które minęły od jego powstania zmieniło się na naszym świecie bardzo wiele. Rzeczywistość za oknem nie wygląda dokładnie tak, jak ta z kart komiksu – choć z każdym dniem pod wieloma względami zaczyna coraz bardziej ją przypominać. Ellis nie pozostawia nas jednak w poczuciu całkowitej beznadziei. Jeśli można z Transmetropolitan wyciągnąć jakąś pożyteczną naukę, to prawdopodobnie taką, że nawet w cynicznych, brudnych, pozbawionych perspektyw czasach można zmienić coś choć trochę na lepsze. Pająk Jeruzalem nas nie uratuje – ale może będziemy w stanie uratować się sami.
I wiecie co? To już się dzieje. W reakcji na konstelację skrajnie prawicowych YouTuberów, o których pisałem na początku powstała alternatywna grupa wideoeseistów, performerów, krytyków i internetowych komediantów luźno powiązanych ze sobą. Nazwano ich LeftTuberami albo – od tytułu książki filozofa Piotra Kropotkina Zdobycie Chleba – BreadTuberami. Charakteryzowało ich prześmiewcze podejście do rzeczywistości, skłonności do odważnego humoru i aspiracje edukacyjne – wszystko to jednak zbudowane na fundamencie empatii i szczerej chęci zrozumienia innych. Pod tym względem przypominają nieco Pająka. Krok po kroku udawało im się odzyskiwać Internetowe przestrzenie zajęte do tej pory przez radykalistów alt-prawicy, de-radykalizować Sieć i walczyć o prawdę, gdzie do tej pory szerzyła się ignorancja.
Ellis z Robertsonem przestrzelili w wielu sprawach, ale w jednej – najważniejszej – mają stuprocentową rację. Zwycięstwo jest możliwe, a prawda to potężne narzędzie, jeśli tylko znajdzie się ktoś, kto będzie miał odwagę użyć go w odpowiedni sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz