Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o komiksach i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm Popkulturowy.
Na piaty tom zbiorczego wydania komiksu Invincible składają się zeszyty od czterdziestego ósmego do pięćdziesiątego dziewiątego – co oznacza, że nie jesteśmy nawet w połowie długości tej serii. Tym bardziej szokuje jej jakościowa spójność. Po przerzuceniu ostatnich stron i zamknięciu tego komiksu ja nadal mam ochotę na więcej.
Invincible pozostaje świeżą, ekscytującą i absorbującą opowieścią, na tyle samoświadomą, by dało się w jej ramach umiejętnie pogrywać z utartymi schematami, ale nie na tyle, by zmienić komiks w autoparodię albo metakomentarz. I w tym chyba tkwi jego siła – nie jest dekonstrukcją gatunku, nie jest jego rekonstrukcją, ale czymś pomiędzy, zawsze gotów skręcić w najmniej spodziewanym kierunku, gdy czytelnikowi wydaje się, że wie już, dokąd dokładnie powiedzie go fabuła.
Mark, główny bohater serii, dojrzewa. Oznacza to dla niego nie tylko wzięcie większej odpowiedzialności za własne poczynania, ale również znaczącą transformację wewnętrzną. Częściowo zmuszają go do tego okoliczności – Oliver, jego młodszy brat planuje pójść w ślady ojca oraz Marka i rozpocząć karierę superbohatera. Poprzez wzgląd na jego dość złożoną sytuację (Oliver pochodzi z innego świata i nie jest człowiekiem) oraz fakt, że Omni-Man, ojciec chłopców, nadal postrzegany jest na Ziemi jako zdrajca i morderca, to – i tak trudne samo w sobie – zadanie robi się jeszcze cięższe. Mark stara się jak może, by jednocześnie chronić brata, mentorować mu oraz pozwolić na niezależny rozwój i odnalezienie pomysłu na samego siebie. Nie obywa się to bez wielu trudności, błędów i pomyłek, bo obaj bohaterowie się uczą. Oliver – być superbohaterem. Mark – być opiekunem młodej osoby, za którą bierze odpowiedzialność.
Nie jest to bynajmniej jedyny problem głównego bohatera, bo Mark równocześnie dowiaduje się o rzeczach, które każą mu zakwestionować decyzje i poczynania kogoś, kogo do tej pory bardzo cenił, szanował i uważał za autorytet. To w fundamentalny sposób zmienia w życiu Marka bardzo wiele. Pępowina zostaje odcięta i Niezwyciężony nagle pozostaje sam, bez kogoś, kto powiedziałby mu, w jaki sposób pokierować własnym życiem. Nie tylko jako superbohater, ale też jako dorosły człowiek posiadający własne moralne i etyczne pryncypia. To bardzo frapujący, bardzo dobrze rozpisany motyw.
Jakby tego było mało, dochodzą również romantyczne zawirowania. Wątki romantyczne w kulturze popularnej nigdy nie wydawały mi się jakoś specjalnie atrakcyjne czy interesujące (głownie dlatego, że jeśli widziało się jeden, to widziało się wszystkie), więc ten stanowiący jedną z osi komiksu jest dla mnie… no cóż, nie przeszkadza mi, bo Kirkman ma dryg do dialogów i nigdy nie przeciąga sytuacji dłużej niż jest to konieczne. Na plus mogę policzyć zeszyt opowiadający o randce, na której Mark jednocześnie dał plamę – bo wyruszył w jej trakcie na misję w przyszłość – i nie dał – bo dzięki życzliwości osób, które go zwerbowały, wrócił w tym samym momencie, w którym odszedł. Co prawda sama randka była najnudniejszym fragmentem tego rozdziału, więc… pięćdziesiąt na pięćdziesiąt? W każdym razie, nie jest pod tym względem źle, po prostu sama konwencja wątku romantycznego niekoniecznie jest w tym momencie najciekawszym punktem programu.
Cały tom opowiada więc głównie o Marku i – stety, niestety – dzieje się to kosztem wątków głównych. Co prawda każdy z nich jest trochę posunięty do przodu, ale raczej na zasadzie krótkich, obligatoryjnych przerywników. Rozdział rozgrywający się w kosmosie, z Allenem i Nolanem w rolach głównych był bardzo potrzebnym łykiem świeżego powietrza w tym tomie i naprawdę rozbudził apetyt na dalszy rozwój sytuacji. Cały piąty tom Invincible opiera się bowiem na wątkach pobocznych, rozwijaniu postaci drugoplanowych oraz incydentalnych sytuacjach, z którymi musi radzić sobie Mark – jak wspomniana wyżej podróż w czasie albo walka z superzłoczyńcą, którego motywacją jest zemsta na Marku za śmierć bliskiej mu osoby, która zginęła w czasie walki Niezwyciężonego z Omni-manem w pierwszym tomie. Te epizody są mniej lub bardziej ciekawe, ale przez wzgląd na to, że brakuje im mocniejszej osi fabularnej, wokół której mogłyby grawitować, nie robią aż takiego wrażenia jak powinny.
Poza tym, dostajemy również dwuzeszytowy crossover Invincible z komiksem Astounding Wolf-Man, inną komiksową serią autorstwa Kirkmana, rozgrywającą się w tym samym uniwersum. Wolf-Man nigdy nie cieszył się popularnością porównywalną z Invincible, był też zresztą znacznie krótszy i podejrzewam, że Egmont zaniecha wydania tej serii w naszym kraju (choć z przyjemnością bym się rozczarował). Nie czytałem tego komiksu i przez to odnoszę wrażenie, że uciekło mi trochę zbyt wiele kontekstu, bym był w stanie w pełni docenić te historię – ale nie aż tak znowu wiele, bym się w niej nie połapał, bo Robert Kirkman zadbał o należytą ekspozycję sytuacji. W każdym razie to dość przeciętna fabułka, która swoją obecnością w tym tomie tylko podkreśla, jak bardzo jest on zupko-śmieciuszkowy.
O warstwie graficznej nawet nie będę się rozpisywał, bo tutaj wszystko pozostaje bez zmian. Wyrazista, cartoonowa kreska przydaje komiksowi bardzo przyjemnego dla oka klimatu, sceny akcji ilustrowane są za pomocą kombinacji dynamicznych kadrów i szerokich filmowych ujęć, a całość wygląda po prostu bardzo dobrze. Warto docenić pracę kolorysty, który z jednej strony musiał nadać rysunkom życia, głębi i indywidualnego charakteru, z drugiej jednak zachować ich prostotę. Udało się to znakomicie i Invincible wygląda po prostu porządnie – z przebłyskami.
Krótko o technikaliach. Egmont ponownie dostarczył nam bardzo profesjonalnie przygotowany i złożony produkt z dobrym tłumaczeniem, masą dodatków i solidną oprawą. Po raz kolejny muszę czepić się liternictwa. Kwestie bohaterów mają skłonność do tańczenia sobie w dymkach bez racjonalnego wykorzystania danego im miejsca. Znów – nie jest to jakiś gigantyczny problem, który psuje odbiór komiksu albo uniemożliwia czytanie, ale… przeszkadza. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje, skoro wszystkie inne aspekty polskiego wydania są przygotowane właściwie bez zarzutu, ale ten jeden od samego początku zawsze odstaje na minus.
Invincible – tom 5 to lekka zniżka formy scenarzysty. Historie nadal sprawiają olbrzymią przyjemność, ale maja tendencję do okazjonalnego nużenia. Nie zmienia to jednak faktu, że ten komiks nadal pozostaje jedną z najciekawszych, najbardziej zajmujących pozycji z gatunku superhero, z jakimi miałem przyjemność obcować. Zagrożenie zwiastowane pod koniec tego tomu jest dobrze podbudowane i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnej odsłony serii w naszym kraju. Ten komiks jest świetny i polecam go każdej osobie mającej ochotę na dobrą peleryniarską rozrywkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz