Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o komiksach i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm Popkulturowy.
Kolejny kwartał, kolejny tom Invincible. Przy tak długich seriach jak ta zawsze pojawia się pewne ryzyko zmęczenia materiału. Nie materiału komiksowego – choć i tutaj wielu mniej utalentowanym twórcom zabrakłoby pewnie kreatywnej pary znacznie wcześniej niż Kirkmanowi – ale zmęczenia recenzenckiego.
Bo i co można nowego napisać w temacie serii, która od początku konsekwentnie utrzymuje tak niesamowicie wysoki poziom? Tu w zasadzie nic się nie zmienia, Invincible przez cały czas pozostaje znakomitą i w pełni zasługującą na swój samozwańczy tytuł najlepszą superbohaterską serią na świecie.
Tom szósty rozpoczyna się jednozeszytowym komiksowym eventem. Tak, dobrze czytacie – komiks ten pierwotnie ukazał się w czasach, gdy wydawnictwa Marvel i DC publikowały cyklicznie tak zwane eventy komiksowe. Były to epickie miniserie, w których dochodziło do spotkań większości najważniejszych bohaterów danego uniwersum, najczęściej w celu pokonania jakiegoś wyjątkowo wielkiego zagrożenia. Wydarzenia te często otoczone były gęstym wianuszkiem miniserii towarzyszących, rozwijających wątki poboczne, bonusowych numerów, powiązywane były z regularnymi seriami komiksowymi… generalnie wydawnictwa robiły (i nadal robią) wszystko, by wyciągnąć od fanów możliwie najwięcej pieniędzy. Pisałem już o tym procesie w moim studium przypadku komiksu Avengers – Impas: Atak na Pleasent Hill.
Sześćdziesiąty numer Invincible jest komiksem idącym otwarcie w poprzek tym tendencjom – jeden standardowy zeszyt, w którym upakowano walkę z małą armią alternatywnych wersji głównego bohatera komiksu sprowadzoną do głównego uniwersum przez arcywroga Niezwyciężonego, Angstroma Levy’ego. Przez ten zeszyt przewijają się inne postacie superbohaterskie z wydawnictwa Image Comics, które do tej pory nie pojawiały się na kartach Invincible – mamy tu Savage Dragona, Youngblood, Spawna, Cyberforce, Witchblade i naprawdę mnóstwo innych. Są to zaledwie drobne cameos, ale też nie trzeba wiele więcej, by zbudować wrażenie istotnego wydarzenia we współdzielonym przez wszystkie te komiksu uniwersum. Z tym współdzieleniem generalnie też jest w Image Comics dość elastycznie, bo – w przeciwieństwie do Marvela i DC – indywidualni twórcy mogą robić tam dokładnie to, co chcą, bez obaw, że przypadkiem naruszą (od początku umowną) spójność świata przedstawionego.
Kirkmanowi udaje się tu nie tylko doprowadzić do kolorowej naparzanki z niszczeniem budynków i ofiarami w ludziach, wedle najznamienitszych tradycji komiksu superbohaterskiego. Wydarzenie znacząco wpływa również na status quo serii. Eve (dziewczyna Niezwyciężonego) ląduje w szpitalu z bardzo poważnymi obrażeniami, z których nie wiadomo, kiedy – i czy w ogóle – wyjdzie. Oliver (przyrodni brak Niezwyciężonego) ponownie pokazuje swoje mniej ludzkie oblicze, w drobny, ale znaczący sposób sygnalizując jak niebezpieczną jest bombą, która nawet teraz nie przestaje tykać. Lokalna drużyna superbohaterów idzie w strzępy z powodu śmierci wielu jej członków i trzeba naprędce skonstruować jakieś zastępstwo… po czymś takim czeka nas seria lżejszych, spokojniejszych zeszytów, w których napięcie zacznie opadać, a sytuacja – uspokajać się. Prawda?
Nieprawda. Dosłownie jeden numer dalej na planetę przybywa bowiem agent Imperium Viltrumian, który ma za zadanie skontrolować, jak Markowi idzie przygotowywanie Ziemi do podboju – Viltrumianie, jak być może pamiętacie z poprzednich tomów Invincible, rozkazali Markowi przygotować grunt pod podbój naszej planety i nie przyjęli do wiadomości jego bardzo gwałtownej, bardzo jednoznacznej odmowy. Agent, o który mowa posługuje się imieniem Conquest i jest prawdopodobnie najpotężniejszym Viltrumianem w całym uniwersum komiksu. Tymczasem Mark jest wybitnie nie w nastroju na jakiekolwiek pokojowe negocjacje. Rezultat jest łatwy do przewidzenia – rozpętuje się pojedynek.
„Pojedynek” jest tu jednak wybitnie nieadekwatnym słowem, niestety nie przychodzi mi do głowy żaden pasujący zamiennik. „Pojedynek” implikuje przynajmniej pozory jakiejś wyrównanej walki. Tymczasem od początku do końca wygląda to w taki sposób, że Concquest bije Niezwyciężonego, a Niezwyciężony desperacko stara się nie umrzeć. „Pojedynek” sugeruje też pewną kameralność starcia, w przeciwieństwie do bardziej epickiej „bitwy” albo „wojny”, tu mamy jednak rzucanie sobą przez budynki (i całe kontynenty), które trwa dobre trzy zeszyty – o dwa dłużej niż otwierający ten tom event – i kończy się w bardzo dramatyczny sposób. Nie napiszę tu, w jaki konkretnie, bez obaw, dość powiedzieć, że konkluzja jest niespodziewana, emocjonująca i… brutalna. Bardzo brutalna. Obscenicznie brutalna. Brr!
Dopiero w tym momencie scenarzysta serii pozwala sobie i nam na dłuższą chwilę oddechu. Komiks przenosi się w odległą przestrzeń kosmiczną, gdzie ojciec Niezwyciężonego i Allen Alien (kosmita, który zadebiutował już w pierwszym tomie cyklu i momentalnie stał się ulubieńcem czytelników) razem z koalicją niepodbitych przez Imperium planet gromadzi zasoby niezbędne do przetrwania nieuchronnie zbliżającego się konfliktu. Ten fragment tomu jest znacznie słabszy od dwóch poprzednich – nie dlatego, że jest mniej dynamiczny, ale dlatego, że dzieje się w nim niewiele ciekawych rzeczy. Nawet istotne fabularnie informacje odnośnie Viltrumian, przyczyn ich desperacji oraz główne motywacje tej rasy są podane w mało interesujący sposób i jedynie ciepła, pozytywna postawa przesympatycznego Allena sprawia, że ten wątek czyta się z uśmiechem na ustach, nawet jeśli trochę na biegu jałowym.
Kulminacja tomu jest bardzo spokojna, przynajmniej jak na standardy tego komiksu. Mark musi poukładać się serią traum, jakich doświadczył i na nowo przekonstruować własną moralność. Mamy tu do czynienia z dość klasycznymi superbohaterskimi dylematami o moralności uśmiercania superzłoczyńców, którzy w przeciwnym razie będą zabijać dalej. Kirkman nie udziela tu żadnej definitywnej odpowiedzi, ale główny bohater ostatecznie wychodzi na prostą i przyjmuje tę moralność, która wydaje mu się najwłaściwsza. Równolegle rozwija się jego relacja z Eve, która ma własne problemy… to jednak będzie musiało zaczekać na kolejny tom, który ukaże się w naszym kraju już w marcu. Niezwyciężony idzie bowiem na wojnę, która zmieni wszystko.
Graficznie seria utrzymuje bardzo wysoki poziom – gruba, wyrazista kreska i soczyste kolory będące znakami rozpoznawczymi Invincible sprawdzają się zarówno podczas scen akcji jak i spokojnych, statycznych scen rozmów. Niektóre momenty są naprawdę zachwycające – jak choćby dwustronicowa kompozycja pionowych, równoległych kadrów, na których widzimy różne alternatywne wersje Marka unoszące się spokojnie nad zgliszczami zniszczonych przez nich miast. W dwóch zeszytach ze środka tomu oraz w epilogu powraca oryginalny rysownik serii, Cory Walker. Mam do tego powrotu nieco… mieszane uczucia, bo Walker, mimo podobnego stylu i intuicji twórczych jest od Ryana Oattley’a, regularnego rysownika serii, o klasę słabszy. W tych środkowych numerach jest to jeszcze znośne, ale epilog wygląda jakby powstawał w naprawdę wielkim pośpiechu. Nie jest to jakiś ogromny zjazd jakości, ale jest dość boleśnie odczuwalny.
Egmont ponownie dostarczył czytelnikom bardzo porządne wydanie komiksu. Twarda oprawa, mnóstwo dodatków, galeria okładek, starannie przygotowane tłumaczenie… jak Kirkman nie zaskakuje w kwestii jakości scenariusza, tak i polski wydawca również przyzwyczaja nas do wysokiego standardu. Ponownie jednak będę musiał czepić się nieprecyzyjnego umieszczania tekstu w dymkach. Nigdy nie jest to jakiś karygodny rozjazd, ale bardzo często zdarza się niespecjalnie estetyczne zagospodarowanie przestrzeni i tylko czasami można to tłumaczyć ilością tekstu czy długością wyrazów.
Ten tom zaczyna się gigantycznym, eventem, któremu poświęcony jest jeden zeszyt zwyczajnej objętości, a kończy serią spokojnych rozmów, statycznych scen i ważnych decyzji, którym poświęcony jest numer specjalny o podwojonej objętości – i to chyba dość precyzyjnie pokazuje priorytety piszącego ten komiks Roberta Kirkmana. Tu rozwój charakteru postaci liczy się bardziej niż ekscytujące, pełne napięcia przygody i epickie pojedynki. Invincible pokazuje jednak, że można mieć jedno i drugie w proporcjach, które zadowolą prawie wszystkich. Ten komiks jest świetny i prawdopodobnie nigdy nie przestanę go zachwalać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz