sobota, 1 lipca 2017

#2336 - X-Men: Mordercza geneza

Pierwotnie "Deadly Genesis" publikowane było jako zamknięta w sześciu zeszytach mini-seria między styczniem, a lipcem 2006 roku. Komiks wydany został z okazji trzydziestolecia publikacji klasycznego dla dziejów mutantów "Giant Size X-Men" #1 autorstwa Lena Weina i Dave`a Cockruma. Tamten zeszyt po dziś dzień stanowi punkt zwrotny w historii X-Men. 


Historia o tym, jak profesor Xavier zbiera nową drużynę mutantów, która ma ruszyć na odsiecz starej ekipie uwięzionej na żyjącej wyspie o imieniu Krakoa, stała się fundamentem mutanckiej mitologii X-Men. Liczący sobie 68-stron one-shot stanowi pomost między klasycznymi X-Men Stana Lee i Jacka Kirby`ego, a ich nowoczesnym wcieleniem stworzonym przez Chrisa Claremonta. Wszyscy fani doskonale wiedzą co wydarzyło się na łamach wydanego w lutym 1975 roku komiksu, także ci w Polsce, bo była publikowana zarówno przez TM-Semic, jak i znalazła się w "Essential X-Men" wydanym przez Mandragorę. Okazuje się jednak, że przebieg misji ratunkowej wyglądał zupełnie inaczej, niż do tej pory sądziliśmy...

Na łamach "Morderczej genezy" Ed Brubaker, dla którego jest to pierwszy mutancki komiks w scenopisarskiej karierze, retconuje mit założycielski All New, All Different X-Men. Retcon to skrót od wyrażenia retroactive continuity, chwytu powszechnie stosowanego w komiksach superbohaterskich, ale rozpowszechnionego w zasadzie w całej kulturze popularnej. W posłowiu do albumu Kamil Śmiałkowski, jego tłumacz i znawca tematu, wyjaśnia ten termin jako "działającą wstecz ciągłość wydarzeń". Cóż to znaczy?


Mniej więcej tyle, że chronologiczne nowsze historie wpływają na treść starszych opowieści. Zmieniają ich wymowę, modyfikują treść, najczęściej poprzez dodanie nowych lub zmianę starych elementów. I nie chodzi tylko o konkretne fakty tak, jak było to w przypadku powrotu zza grobu Taylor Forrester w "Modzie na sukces" w 2005, która jak się okazało wcale nie umarła, tylko zapadła w śpiączkę, ale także o reinterpretację postępowania danej postaci, wydarzenia z przeszłości. Taki zabieg nierzadko radykalnie wpływa współczesny status quo i punkt widzenia czytelnika.

W "Morderczej genezie" na celownik retconu wzięty zostaje Charles Xavier. Okazuje się, że mentor kolejnych pokoleń X-Men, wierzący w pokojową koegzystencję ludzi i mutantów idealista, Gandhi, Martin Luther King i Albert Einstein w jednym przez kolejne dekady uchodzący za wzór cnót wszelakich jednak ma na sumieniu kilka grzeszków. Brubaker postanowił nieco go odbrązowić, znaleźć kilka przysłowiowych trupów schowanych w jednej z szaf w Westschester i odkryć prawdę skrywaną przez kilka ostatnich dekad.


Ciężko napisać cokolwiek więcej o fabule komiksu, która w zasadzie od samego początku zasadza się na ujawnianiu tajnej genezy jednej z najbardziej klasycznych historii Marvela. Dość powiedzieć, że akcja "Deadly Genesis" rozgrywa się tuż po wydarzeniach przedstawionych na łamach "Rodu M". Społeczność mutantów została zredukowana do niespełna dwustu osób. Posiadłość Xaviera znajduje się pod ścisłym nadzorem rządu USA, a on sam pozostaje zaginiony. Z kolei energia, która została wyzwolona po pozbawieniu mocy kilku milionów przedstawicieli rasy homo superior sprowadzi na ziemię potężnego mutanta, który odkryje przed X-Men najmroczniejszą tajemnicę ich nauczyciela...

Grzebanie w komiksowej mitologii zawsze obarczone jest dużym ryzykiem, szczególnie jeśli idzie o klasyczne, nierzadko kluczowe dla danego superbohatera historie. Takie retcony wychodzą (przywrócenie Bucky`ego w "Winter Soldier", dokonane zresztą przez tego samego scenarzystę), albo i nie (romans Gwen Stacy z Normanem Osbornem, o którym chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć). Jak to się udało w przypadku "Morderczej genezy"? Sama historia poprowadzona jest więcej, niż poprawnie. Bru w kolejnych epizodach coraz bardziej odsłania wstydliwy sekret Xaviera opowiadając przy tym dynamiczną i trzymającą całkiem nieźle w napięciu historię. Fakt, zdarzają się fabularne mielizny, osoby dramatu są dość koślawo zarysowane, mam wrażenie, że scenarzysta zupełnie nie czuję specyfiki ani komiksu drużynowego, ani samych X-Men, ale na tle współczesnych x-komiksów całość prezentuje się więcej, niż solidnie. Brakuje mi jednak odpowiedniej dozy dramatyzmu, a całość w finale nie wybrzmiewa tak mocno, jak powinna. Co z całym tym wielkim sekretem Xaviera? Ja spodziewałem się zdecydowanie więcej. A autora "Criminal" i "Gotham Central" mógł wykazać się bardziej.


Pracą nad oprawą wizualną podzielili się trzej artyści. Okładki wyszły spod ręki Marca Silvestriego, główną historią zajął się Trevor Hairsine, a szorty uzupełniające ją zilustrował Pete Woods. Pod względem graficznym komiksem prezentuje się słabo. Hairsine`a, który z tak dobrej strony pokazał się w "Ultimate Galactus Trilogy", nie sposób na nawet określić solidnym mainstreamowym wyrobnikiem. Ze swoją zupełnie bezpłciową kreską ma problem ze zilustrowaniem całego albumu na równym poziomie. Nie dość, że rysuje nudno, to jeszcze zdarzają mu się bolesne wpadki, które próbują zatuszować liczni inkerzy. Z marnym skutkiem. Prace Woodsa jego swojemu autorowi wstydu nie przynoszą, natomiast covery Silvestriego są wyraźnie przeszarżowane, choć przypuszczam, że fani takiej estetyki będą zadowoleni. Ja nie byłem. Graficznie "Mordercza geneza" prezentuje się słabo.

Sama w sobie "Mordercza geneza" jest komiksem co najwyżej przeciętnym. Wypadałoby ją polecić jedynie fanom mutantów. I to tylko takim, którzy później zdecydują się na lekturę kolejnych komiksów, które będą ciągnąć wątek jednego z jego głównych bohaterów. Dziś Kid Vulcan pozostają zapomnianą postacią, ale dekadę temu był całkiem ważną figurą w uniwersum Marvela. Bezpośrednią kontynuację "Deadly Genesis" stanowi "The Rise and Fall of the Shi'ar Empire" publikowana na łamach "Uncanny X-Men", a następnie dalsze losy Vulcana poznawaliśmy w między innymi "X-Men: Emperor Vulcan" i "X-Men: Kingbreaker", aby pożegnać się z nim w "War of Kings".

A sam retcon dokonany przez "Morderczą genezę" nie ma we współczesnym świecie mutantów praktycznie żadnego znaczenia...

2 komentarze:

mareczek82 pisze...

Ja bym dodał kilka słów o tłumaczeniu i ciągłym używaniu wołacza. Te wszystkie "Scotcie" "Loganie" itp brzmiały mi strasznie nienaturalnie i psuły zabawę.

Kuba Oleksak pisze...

O widzisz, zapomniałem o tym wspomnieć - też mnie to wkurzyła i choć wiem, że to w sumie poprawna forma, zgrzytało w uszach niemiłosiernie.