Ciężko przy okazji recenzowania trzeciego tomu "Kamienia przeznaczenia" choćby nie sparafrazować słów Michała Misztala, który pisząc o kolejnych komiksach Tomasza Kleszcza stale podkreśla, że dają one odbiorcy niekoniecznie często spotykaną możliwość zaobserwowania konsekwentnego rozwoju artysty. Bo Kleszcz to autor ciągle nad sobą pracujący, za każdym razem starający się ominąć towarzyszące mu wcześniej mankamenty tudzież zastąpić je tym, co czytelnicy uznają za walory. Krok po kroku.
Tak jak "dwójka", tak i "trójka" jest znacznie cieńsza objętościowo od tomu pierwszego, jeśli zaś chodzi o charakter przedstawionej w niej fabuły, plasuje się gdzieś między nimi. Poprzednia część "Kamienia..." była chwilą oddechu po wysokoenergetycznej mieszance scen dialogowych i akcji, skupiała się na informowaniu odbiorcy o kolejnych aspektach przedstawionej rzeczywistości i przygotowywaniu go do przyszłych wydarzeń. Wraz z lekturą "trójki" jasnym jest, że byłą to tylko rozgrzewka przed nią, aczkolwiek i tutaj czytelnik odkłada swój egzemplarz na półkę z pewnym niedosytem.
Niedosyt nie jest oczywiście jednoznaczny z rozczarowaniem. Scenariusz tradycyjnie cechuje prostota, ale też większe dopracowanie dramaturgii. Ciągle nie ma mowy o tzw. majstersztyku, ale lektura staje się konsekwentnie coraz przyjemniejsza. Niby nie ma co gratulować autorowi pomysłowej narracji, ale trzeba przyznać, że opowiadanie wychodzi mu coraz zgrabniej. Wcześniej zdarzały się bowiem fragmenty nieczytelne, podczas gdy teraz wszystko jest odpowiednio jasne.
Akcja znacznie tu przyspiesza, opowiadanie równoległe (i synchroniczne) tworzy pewną dawkę napięcia i tylko boli fakt, że w zasadzie tak niewiele na tylu kartach zostało nam ukazane. Bo choć i od strony wizualnej warsztat Kleszcza wyraźnie się wzmocnił - problemy z dynamiką już nie istnieją, wprost przeciwnie; z kolei niezamierzona dysproporcjonalność jest już tylko okazjonalna - bez minusu się nie obyło. Jest nim tutaj to samo, co w poprzednim tomie, mianowicie przesadnie duże panele. Nierzadko ich spora wielkość zdaje się być bowiem niczym nieuzasadniona. Tak jakby artysta na siłę chciał zrobić na odbiorcy wrażenie. Wprawdzie tak duże kadry pojawiają się już rzadziej niż w "dwójce", a czasem są jak najbardziej na miejscu, to jednak częstokroć wyglądają na marnotrawstwo strony. Świat sam w sobie przerysowany nie potrzebuje przecież dodatkowych wykrzykników. Nie wtedy, kiedy ciężko uzasadnić to fabularnie. Wówczas mamy przerost formy nad treścią.
Nie jest go jednak na tyle dużo, aby ostatni jak na razie tom "Kamienia przeznaczenia" pozostawiał nieprzyjemny posmak. Jest nieźle, jest coraz lepiej. Liczę jednak, że Tomasz nie śpieszy się z tomem czwartym na festiwal w Łodzi. Nie, żebym nie wierzył, że to będzie kolejny krok do przodu, ale ja bym od razu wolał dostać dwa takie kroki. A nie wątpię, że to bardzo możliwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz