piątek, 27 lipca 2012

#1091 - Green Lantern vol.1: Sinestro

Czwarta seria „Zielonej Latarni” była jednym z ostatnich superbohaterskich tytułów, w których się zakochałem. Geoff Johns w wielkim stylu odnowił jedną z ikon DC Comics, przebojem wdzierając się do elity mainstreamowych scenarzystów. Ale po fantastycznym „Rebirth” i jeszcze lepszym „Sinestro Corps War” zaczęło się wielkie odliczanie do „Blackest Night”. Właśnie wtedy, wraz z pojawieniem się obowiązków w zarządzie DC Comics, forma Johnsa zaczęła spadać. Dramatycznie.

Ostatnią historią, którą się jeszcze, mówiąc kolokwialnie, jarałem był „Agent Orange” (choć może była to bardziej zasługa oprawy graficznej, niż skryptu), bo potem to już nie było to. „Najczarniejsza Noc” nie okazała się takim rozczarowaniem, jak chcieliby niektórzy, ale pozostawała poniżej poziomu najlepszych prac Johnsa. Czegoś w niej brakowało. Wraz z rozpoczęciem „Brightest Day” dałem sobie całkowicie spokój z Johnsem i „GL”, ale wciąż wierzyłem, że to jeszcze nie koniec. Miałem nadzieję, że Johns nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Przygody Zielonej Latarni w ramach Nowej 52 wydawały mi się dobrą okazją, żeby dać szansę Johnsowi. Odpuściłem sobie „Flash: Rebirth”, nie wierzyłem w „Aqumana”, ale po cichu liczyłem, że to będzie właśnie to – przecież to „GL”… Poza tym główną rolę w komiksie miał grać Sinestro. Po brawurowych występach w „Rebirth” i „SCW” na stale dołączył do panteonu moich najukochańszych superłotrów. Miało być dobrze, a wyszło, no cóż – jak zawsze,

Relaunch DCU w niewielkim stopniu dotknął tytuły z zielonej rodziny. Właściwie cała narracja Johnsa od czasów „Rebirth” została zachowana. Historia w pierwszym albumie rozpoczyna się w momencie, kiedy do służby w zielonym mundurze wraca największy Green Lantern w historii. Sinestro otrzymał szansę na odkupienie swoich win. Słusznie wietrzy w tym jakiś podstęp Strażników, ale dzięki pierścieniowi będzie mógł uporać się z kilkoma niedokończonymi sprawami, poczynając od Korugaru i Żółtego Korpusu. Sam nie da rady, więc prosi o pomoc Hala Jordana, który stracił uprawnienia Latarnika. Teraz, aby je odzyskać musi podpisać pakt z diabłem…

Oprócz tego, że Johns wyraźnie szykuje grunt pod kolejną wielką historia (machinacje Strażników, rozwiązanie problemu z Ganthetem, zaczątki Trzeciej Armii) to sam pomysł na oddanie zielonego pierścienia Sinestro i zdegradowanie Hala mogły stać się punktem wyjścia do co najmniej tak frapującej historii, jaką była „The Road Back”. W jaki sposób największy ziemski Lantern miałby się pogodzić z decyzją swoich kosmicznych przełożonych? Jakiej dynamiki nabrałyby stosunki pomiędzy nim, a jego najbardziej zaciekłym wrogiem? Czy Sinestro na pewno nie miał racji w swojej ocenia Jordana i czy jego sposób pilnowania porządku w galaktyce jest naprawdę taki zły? Johns nie zadał sobie trudu podjęcia tych kwestii. Zadowolił się nieprzekonującą fabułą o powrocie Hala na ziemię i smętnej walce o uwolnienie Korugaru spod żółtej tyranii. Historia jest dziurawa (jak Sinestro od tak mógł stworzyć kopię swojego pierścienia? Czemu jago plan był tak cholernie idiotyczny? Dlaczego, u diabła, Carol oczekiwała od Hala oświadczyn? – długo można by tak wymieniać), napisana bez pomysłu, nie ma w niej za grosz epickości, towarzyszącej najlepszym pracom Johnsa, słowem – nie oferuje nic ponad bardzo przeciętną superbohaterską papkę.

Kończąc tę tyradę muszę jednak pochwalić Douga Mahnkego, który nigdy do moich ulubieńców nie należał, a spisał się naprawdę przyzwoicie Jest on autorem niemal całego „Sinestro” (jeden zeszyt zilustrował Mike Choi i przez litość ten fakt wypada przemilczeć) i jego rysunki nie trącają tak sztuczności, jak w przypadku poprzednich prac. Oczywiście, daleko mu wciąż do pierwszej ligi i ma problem z twarzami, ale jego grafiki nie przeszkadza w lekturze tak bardzo, jak to bywało kiedyś.

Cieszący się statusem supergwiazdy w branży Geoff Johns może pozwolić sobie na więcej, w pisanych przez siebie seriach, niż przeciętny skryba na etacie w DC Comics. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie siedzi nad nim żaden redaktor każący mu zrobić to, a nie pozwalający na tamto. Nie musi liczyć się z wynikami sprzedaży, nie musi bać się, że jego seria zostanie zamknięta i zastąpiona inną. W przeciwieństwie do na przykłada Paula Cornella może pozwolić sobie na zdekompresowaną fabułą i leniwe rozwijanie akcji. Bo wie, że marka i nazwisko i tak nabiją sprzedaż, bez względu na jakość produktu. Ale takie są już prawa amerykańskiego rynku.

(tekst pierwotnie  opublikowano na łamach serwisu DC Multiverse)

Brak komentarzy: