Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o "Scalped", seria ta nie wydała mi się jakoś szczególnie ciekawa. Inna sprawa, że jedyne, co wówczas o niej wiedziałem, to że nie należy do grzecznych, a opowiada o losach współczesnych Indian. Nacja ta zawsze wydawała mi się bardzo interesująca, jednak nie potrafiłem wyobrazić sobie komiksu, który posługując się gatunkami mógłby przedstawić jej dzisiejsze położenie z jednej strony w sposób szczery, z drugiej zaś z należytym dla niej szacunkiem. Jak sobie dzisiaj przypominam te obawy, to mam ochotę palnąć się w łeb.
Rzecz dzieje się w fikcyjnym rezerwacie Prairie Rose, zamieszkanym głównie przez Indian Oglala Lakota, którzy jeszcze pod koniec XIX wieku uchodzili za jedno z najbardziej niebezpiecznych plemion. Przewodząc pozostałym grupom Siuksów sprawili białym sporo kłopotów, dopóki ci nie odwdzięczyli się za pomocą dział armatnich czy koców pełnych zarazków przywiezionych z Europy, na które czerwonoskórzy nie byli odporni. Dzisiaj ich potomkowie żyją w izolacji i zapomnieniu, ale przeważnie na własne życzenie. Mimo krytycznych warunków, pozostają dumni, niektórzy też ciągle niebezpieczni. Tyle, że część z nich - głównie młodzież - buntuje się dziś nie przeciwko białym, lecz przeciwko swojej kulturze i tradycji, które to w dobie mocno rozwiniętej technologii i wszechobecnej popkultury wydają się im, delikatnie mówiąc, staroświeckie. Marzeniem tego typu jednostek jest przede wszystkim wyrwanie się z zapomnianych przez świat rezerwatów, których część przypomina getto. Prairie Rose, charakteryzujące się wysokim bezrobociem czy też sporym wskaźnikiem alkoholizmu i przestępczości, jest dla niektórych istnym piekłem.
Głównym bohaterem jest wyjątkowo cwany i agresywny Dashiell Bad Horse, który z rodzinnych stron wyprowadził się mając ledwie naście lat. Teraz, przeżywszy prawie półtorej dekady na "obczyźnie", wraca. Powrót ten nie ma jednak nic wspólnego z jakimikolwiek sentymentami. Jedyne, co go interesuje, to picie alkoholu i wszczynanie knajpianych bójek. A przynajmniej tak to początkowo wygląda. Poznajemy go w momencie, kiedy zaskakująco chętnie rzuca wyzwanie kilkunastu lokalnym stróżom prawa. Efektem tego zostaje zaprowadzony przed oblicze Lincolna Red Crowa, nie tylko szefa policji, ale też lidera rady plemiennej, właściciela szykowanego właśnie do otwarcia kasyna, a przede wszystkim gangsterskiego bossa, którego władza obejmuje aż trzy najbliższe okręgi. Red Crow rozpoznaje w nim syna swojej ex-przyjaciółki, ale głównie interesuje go bezkompromisowość Dashiella. Bohater szybko otrzymuje od niego propozycję nie do odrzucenia - zasilenie szeregów skorumpowanej policji.
"Indian Country" to rzecz w głównej mierze bardzo gatunkowa, początkowo kojarząca mi się z amerykańskim kinem sensacyjnym lat 80., tyle że w wersji bardziej wulgarnej. Ale już samo nazwisko bohatera wskazuje na nieco inne rejony - nosi je w końcu na cześć Dashiella Hammetta. Z kolei jedna z postaci drugoplanowych nazwisko ma po Jamesie Ellroy'u. Obaj panowie to uznani pisarze specjalizujący się w powieści noir. Różnica polega na tym, że ten pierwszy tworzył podstawy konwencji w latach 20. i 30., ten drugi zaś zmodyfikował ją pół wieku później. Innymi słowy, nazwiska te wskazują na różne bieguny czarnego kryminału. I oboma scenarzysta komiksu posiłkuje się. Tyle, że w pierwszej części "Scalped" jest to tylko zaznaczone. To swego rodzaju wskazówka mówiąca odbiorcy, czego może się spodziewać później.
Cały tom dzieli się na dwie historie. W pierwszej, trzyczęściowej, najważniejsza zdaje się być tzw. ostra akcja oraz prosta, ale bardzo interesująca intryga, dotycząca powodów powrotu Bad Horse'a do domu. Niektórych razić mogą pewne gatunkowe schematy, ale ich nieoryginalność neutralizowana jest przez tło społeczno-obyczajowe, dodające ogromnej egzotyki, a później też powagi. Szczególnie ważny jest tutaj konflikt, którego źródłem jest komercjalizacja rezerwatu poprzez otwarcie wielkiego kasyna. Buntują się przeciwko temu tradycjonaliści, a tej radykalniejszej ich części niebezpiecznie blisko już do grupy terrorystycznej. Nic jednak dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że za otwarciem owego przybytku stoją mafijne pieniądze, polityczna korupcja i wszelkiej maści gangsteryzm. Kiedy tradycyjne środki sprzeciwu zawodzą, niewiele brakuje do zaostrzenia konfliktu.
Z czasem ważniejsza od fabuły staje się charakterologia kolejnych postaci - a te przybywają w geometrycznym tempie. To, co początkowo wydaje się być jedynie standardowym zarysowaniem charakterów danych jednostek, już w drugiej opowieści, dwuczęściowej "Hoka Hey", zostaje niespodziewanie pogłębione. Ale i tu Jason Aaron nie ogranicza się do jednego, bo prócz pewnej penetracji psychiki bohaterów - trzeba też zaznaczyć, że drugi plan staje się stopniowo coraz ważniejszy - zaczynamy coraz częściej przenosić się w przeszłość. Są to zarówno obiektywne narracyjnie skoki czasowe, jak i klasyczne retrospekcje. Początkowo związane są tylko z głównym bohaterem, później jednak zaczynamy się od niego powoli oddalać, poprzez wspomnienia jego matki, Red Crowa i kogoś jeszcze... Tym sposobem cofamy się aż do lat 70., aby poznać historię indiańskich aktywistów zamieszanych w śmierć dwóch agentów FBI, co po dziś dzień ma w rezerwacie swoje reperkusje. Innymi słowy - im dłużej komiks trwa, tym bardziej się komplikuje. Poszerzony zostaje o elementy historii i polityki (wspomniany wątek morderstwa oparty jest na autentycznych wydarzeniach).
Dominuje mrok i pesymizm, co idealnie ilustrują rysunki Serba nazwiskiem R.M. Guerra. Z jednej strony trzyma się on realizmu, z drugiej zaś często przedstawia postaci brzydkie, co czasem ociera się wręcz o groteskę. Ale i ona ma swoje uzasadnienie - po pierwsze, pasuje do z natury przejaskrawionych elementów gatunkowych, których tu całkiem dużo, po drugie, w pewnym sensie uwypukla nieciekawą sytuacją współczesnych Indian. Największym atutem jego prac jest tu jednak mimika kolejnych postaci. Emocje bijące z ich twarzy często zdają się być tak szczere, jak to tylko możliwe. Czasem nawet do tego stopnia, że same dialogi okazują się zbędne.
Pierwszy tom "Scalped" z miejsca kopie dupę czytelnikowi. Tyle, że to, co początkowo wydaje się tylko drapieżną rozrywką (tylko lub aż - bo rozrywką przecież bardzo dobrą), później zaczyna robić się poważniejsze. Bardzo ciekawie rozpisane postaci, świetna konstrukcja scenariusza oraz mocna dramaturgia, wreszcie tło historii stale ją wzbogacające. No same plusy, pomijając gatunkowy schematyzm, czasem nieco zaniżający wysoki poziom. Ale najlepsze jest to, że "Indian Country", rzecz intrygująca i automatycznie wciągająca, to jedynie rozgrzewka przed kolejnymi tomami.
2 komentarze:
cholera, szkoda, że szanse na wydanie w PL są żadne.
No tak, zamiast najlepszej serii zeszytowej z USA od czasów, kiedy Moore i Gaiman robili dla majorsów Egmont woli wydać miałkiego "Wampira" Snydera.
Ale co tam - Scalped i tak kopie niesamowicie. Zresztą, jak Popielecki i Pałka tak mówią, to tak musi być!
Prześlij komentarz