Geoff Johns sprawiając, że Zielona Latarnia zajaśniała pełnią szmaragdowego blasku, przywrócił mi nadzieję w komiksy superbohaterskie. W jego "Green Lanternie" znalazłem to, za co pokochałem te niepoważne kolorowe zeszyty, a o czym tak często się zapomina – atmosferę fantastycznej przygody, większej niż życie. Do tego scenarzysta sprawiał wrażenie poważnego człowieka, szanującego intelekt swojego czytelnika – wiedział, że historia musi mieć ręce i nogi, aby mogła być uznawana za "epicką".
I dokładnie tak było w przypadku "Sinestro Corps War", najlepszego komiksowego eventu od czasu "Civil War". Nie wystarczy bowiem wrzucić dziesiątki postaci w środek wielkiej bitwy i obsłużyć fana kilkoma efekciarskimi scenami. Wszystko musi być odpowiednio skomponowane. Musi mieć swoją dramaturgię i nie urągać podstawom jakiejkolwiek logiki i zdrowemu rozsądkowi. Wtedy dopiero może się udać. Podobnie było w przypadku "Rebirth", które postawiło fundamenty pod spójną mitologię Zielonej Latarni (choć są fani, którym wizja Johnsa zupełnie nie odpowiada) i powinno być przechowywane w Sevres, jako wzorzec dla udanego ret-conu. Ekscytująca zapowiedz "Blackest Night" pojawiła się w finale "SCW" i od tamtego czasu z niecierpliwością czekałem na finałowy akt zielonej trylogii Johnsa. Gorliwie wierzyłem, że "Najciemniejsza Noc", która rozrosła się do obejmujący całe uniwersum eventu, będzie jeszcze większa i jeszcze lepsza od poprzednich "części". Trzymałem kciuki za Johnsa, żeby pokazał jak robi się wielkie crossovery spinając w jednej historii porozrzucane tu i ówdzie wątki wielkiej zielonej sagi, której początki można znaleźć w "Tales of the Green Lanterns" Alana Moore`a. Miało być wspaniale - War of the Light, misja Abina Sura i obsesja Atrocitusa, sektor 666 i planeta Ryut, a wyszło, jak w przypadku większości wielkich, wakacyjnych eventów. Rozczarowująco, irytująco i po prostu źle.
A zaczynało się naprawdę pięknie. W #43 zeszycie serii "Green Lantern" Johns w pełnej grozy opowieści przedstawia postać Williama Handa, który w walce śmierci z życiem ma do odegrania kluczową rolę. Jeszcze lepszy jest premierowy numer głównej mini-serii "Blackest Night". Herosi odwiedzający groby swoich bliskich nie wiedzą jeszcze, że niedługo to zmarli przybędą by ich odwiedzić. I nie będzie to miła wizyta. Szczególnie spotkanie Elongated Mana i Sue Dibny z Hawkmanem i Hawkgirl na długo zapada w pamięć. Johns bardzo umiejętnie buduje napięcie, zderzając kolorową konwencję superhero z nieustannym poczuciem zagrożenia tak charakterystycznym dla horrorów z zombiakami, w których śmierć może czaić się za każdym rogiem. Z kolejnymi numerami "BN" atmosfera się zagęszcza, a poziom "epickości" rośnie. Scenarzysta udanie balansuje pomiędzy wewnętrznymi sprawami latarników, a resztą uniwersum DC, obsadzając w głównych rolach Barry`ego Allena, Hala Jordana i Sinestra. Ale tak naprawdę show kradną postacie do tej pory drugoplanowe. Mera, żona Aquamana, oryginalny Atom i nowy Firestorm świetnie prezentują się w świetle reflektorów. Niestety, w okolicach czwartego zeszytu, kiedy pojawia się Nekron, zaczyna się dziać coś złego.
Tempo akcji momentalnie siada. Historia gubi swój rytm wprost proporcjonalnie do ilości superbohaterów pomieszczonych na kadrach. Umiejętnemu zawiązaniu akcji zabrakło odpowiedniego wykończenia. Pełna autentycznej grozy opowieść zamienia się w festiwal tanich zagrywek i to samo dzieje się na łamach "Green Lanterna". Właściwie od drugiego zeszytu historia zamienia się w feerię kolorowych promieni wystrzeliwanych przez członków poszczególnych korpusów (jak widać musiałem ograniczyć się tylko do dwóch albumów – "Blackest Night" i "Green Lantern: Blackest Night", odpuściwszy sobie tie-iny i trejda "Green Lantern Corps"). Johns dostaje jakiegoś niewytłumaczalnego kociokwiku i zaczyna wrzucać do swojej historii, jak do jakiejś zupy, wszystko, co tylko ma pod ręką. Dużo, naprawdę dużo kolorowych pierścieni, Parallaxa i Spectre`a, czaszkę Batmana i White Lanterna, kwestię zmartwychwstań w DCU i tajemnice Zielonych Latarni. Im więcej, tym lepiej? Nic bardziej mylnego.
"Blackest Night" cierpi również na chorobę, która trapi wszystkie wielkie crossovery. W jaki sposób poprawnie czytać tę słusznych rozmiarów opowieść? Jak uniknąć nieprzyjemnego przeplatania się wątków? Ciężko czytać albumy po kolei, bo wtedy fabuła ma dziury, jak ser szwajcarski. Próbując zachować chronologię zeszytów historia leży pod względem spójności i kompozycji. Ale jaki wariant lektury by nie wybrać, to komiks i tak znużył. Jest niepotrzebnie przeciągnięty (choć tak naprawdę to dzieje jednej, wielkiej bitwy z ucieleśnieniem śmierci), przez co pozbawiony dramaturgii, która przecież była tak mocnym punktem "Sinestro Corps War".
W przeciwieństwie do Johnsa na wysokości zadania stanął Ivan Reiss. Dzięki tym ośmiu numerom "Najciemniejszej Nocy" awansował do ścisłej pierwszej ligi mainstreamowych rysowników w Ameryce. Ze swoim szlachetnym, bliskim szkole Johna Byrne`a, stylem oddaje hołd klasycznej kresce, pamiętając jednak o lekcji udzielonej przez Jima Lee. Niechętny tendencjom do ufilmowiania komiksowej narracji i dekompresji kadrów, nawiązuje do trendów z lat osiemdziesiątych. Potrafi ładnie zagrać tempem opowieści, czuje rytm narracji obrazkowej (oczywiście w dość ograniczonych ramach konwencji) i jeśli zombiakom udaje się przestraszyć czytelnika, to właśnie za sprawą rysownika. Nieco irytuje jego zamiłowanie do splaszów, ale czuję, że sporo do powiedzenia w temacie kompozycji miał scenarzysta. Słabiej prezentuje się oprawa graficzna w "Green Lanternie". Kreska Douga Mahnkego ma w sobie coś co mnie strasznie irytuje. Szczególnie, kiedy nie ma zbyt wiele czasu na dopracowanie swoich prac. Swoje trzy grosze dorzucają również Ed Benes, Jerry Ordway i Marcos Marz.
Bardzo przykro mi to mówić, ale Geoff Johns nie stanął na wysokości zadania, które sobie założył. Zaczął dobrze i stosunkowo niewiele brakło, aby mu się udało. Zamiast ugruntować swoją pozycję w elicie mainstreamowych scenarzystów, od czasów "Blackest Night" rozpoczął swój zjazd w dół, nie tworząc od tamtego czasu właściwie żadnego komiksu wartego uwagi. Popadł w pisarską rutynę. Obowiązki pełnione w zarządzie DC i praca nad filmowym "Green Lanternem" wcale mu nie pomagają w zmianie tej sytuacji. Z coraz większym niepokojem wyczekuje jego wersji "Justice League".
3 komentarze:
Kuba, przychylam komcia.
Blackest night zmęczyło mnie w połowie. Od tamtej pory straciłem zapał aby nadrobić kolejne zeszyty.
Mały błąd wkradł się w tekst. Oryginalny, pierwszy Atom to Al Pratt - członek JSA, ojciec chrzestny Atom Smashera, ojciec Damage'a, zginął w Zero Hour #3.
W tekście pewnie chodzi o pierwszego Atoma naukowaca - Raya Palmera bo potem faktycznie na jakiś czas zastąpił go Ryan Choi (który został zabity przez Tytanów Deathstroke'a podczas ich pierwszej misji).
Pisząc o "oryginalnym Atomie" miałem na myśli właśnie Palmera, a nie Choia, choć rzeczywiście pierwszym Atomem z Golden Age był Pratt (nota bene pojawiający się w "BN").
Dla mnie Macieju najgorsze jest to, że na dorbą sprawę cała ta historia zamyka się w jedno południe, w jednym dniu. Ot, w galaktyce w jednym momencie zjawia się wielkie zło. I tego samego dnia zostaje efektownie pokonanie. Ke?
Prześlij komentarz