Berlin jest stolicą i największym miastem w Niemczech. Metropolię położona nad Sprewą i Hawelą zamieszkuje blisko 3,5 miliona mieszkańców. "Berlin" to także tytuł serii komiksowej autorstwa Jasona Lutes`a. Dzisiaj jej pierwszy tom, wydany w lutym 2008 roku przez Kulturę Gniewu opisuje Maciej Gierszewski. Natomiast jutro ukaże się recenzje drugiego albumu, który miał swoją premierę w maju tego roku pióra Krzysztofa Ryszarda Wojciechowskiego.
Jest wrzesień 1928 roku. Najpierw poznajemy Marthe Müller, która podróżuje pociągiem z Kolonii do Berlina. Do jej przedziału dosiada się Kurt Severing – dziennikarz, niezależny reporter berlińskiego tygodnika "Die Weltbühne" (tygodnik ten faktycznie ukazywał się w Berlinie w latach 1905-1933). Tych dwoje wdaje się w rozmowę, z której dowiadujemy się, że Marthe jedzie do stolicy studiować malarstwo, a Kurt wraca z wypadu z prowincji, podczas którego weryfikował "kilka informacji do cudzego artykułu w ramach przysługi dla (…) wydawcy". Kilka stron dalej dowiadujemy się, że Kurt sprawdzał informację o bezpośrednim załamaniu postanowień Traktatu Wersalskiego, zgodnie z którym Niemcom nie wolno się zbroić. Marthe i Kurt rozstają się na przystanku tramwajowym na Potsdamer Platz. Tych dwoje nie spotyka się ze sobą aż do grudnia. Kiedy to Marthe znajduje przypadkowo w płaszczu wizytówkę z adresem Kurta.
W czasie tych trzech miesięcy, które mijają między ich pierwszym a powtórnym spotkaniem, mamy okazję poznać innych bohaterów komiksu Jasona Lutes’a "Berlin: Miasto kamieni". Lutes wprowadza wiele kolejnych postaci, nurt opowieści snuje się powoli, leniwie, niczym Sprewa płynąca przez stolicę Niemiec. Poznajemy kolegów Marthe z Akademii: Annę, Willego, Ericha, Maksa, Richarda i Hanka (Heinricha), czteroosobową rodzinę Braunów: Gudrun oraz jej męża Oscara i dwójkę dzieci, Schwartzów – rodzinę zasymilowanych Żydów, których los wysunie się na bliższy plan, pewnie w następnych tomach "Berlina". Oczywiście to nie wszystkie postaci, które pojawiają się na kartach tego albumu. Jest ich naprawdę sporo, ale dzięki powolnej akcji i retrospektywom sięgającym aż do roku 1918 czytelnik ma okazję nie pogubić się w tym gąszczu bohaterów, a także powiązać jednych z drugimi. Sposób wprowadzania kolejnych bohaterów, "wiązania", zaplatania ich losów ze sobą ma dużo wspólnego ze stricte powieściowymi sposobami prowadzenia narracji.
Mimo wprowadzenia tak dużej ilości bohaterów, nie można bezspornie określić, który, która lub którzy z nich, to postaci pierwszoplanowe, kluczowe dla dalszego rozwoju akcji. To czysto formalny zabieg ze strony Jasona Lutes’a, gdyż to nie ludzie, nie Marthe, nie Kurt, nie Gudrun, nie Oskar są głównymi osobami dramatu, ponieważ to miasto, tytułowy Berlin, jest "postacią" pierwszoplanową, nadrzędną, centralną. Mam wrażenie, że wszyscy ludzie pojawiający się na kartach tego albumu, są traktowani przez autora raczej instrumentalnie, z pragmatycznym dystansem. Czy Lutes lubi, któregoś ze swoich bohaterów? Nie sądzę, każda z osób spełnia w tej opowieści jedynie służebny cel. Autor powołuje je do życia jedynie po to, aby za pomocą ich prywatnej/osobistej historii opowiedzieć fragment Historii Berlina.
Czy to źle? Niekoniecznie. Ponieważ dzięki takiemu podejściu udało mu się stworzyć, może nie arcydzieło, ale bardzo dobrą historyczną powieść graficzną. Powieść graficzną na łamach, której zostało odbudowane, zrekonstruowane z wielką dbałością o szczegóły architektoniczne miasto Berlin. Wszystko to zasługa bardzo realistycznego sposobu rysowania Lutes’a, chwilami bliskiego rysunkowi technicznemu.
Warto wspomnieć jeszcze o kilku formalnych zabiegach, tzw. smaczkach, które przykuły moją uwagę podczas czytania i oglądania "Miasta kamieni". Wprowadzenie w pole tekstowe myśli osób będących w kadrze, które chwilami zasadniczo odbiegają od tego, co aktualnie jest przez nie mówione. Ciekawe jest także prowadzenie narracji poprzez dziennik zarówno Marthe, jak i Kurta, rozróżnienie ich poprzez liternictwo – ona pisze ręcznie, on pisze na maszynie. Podobała mi się również próba urealnienia kadrów, w których Kurt ściąga okulary – obraz się wtedy zamazuje, rozmywa, traci ostrość. No i niby oczywista sytuacja w obrazowaniu, ale jednak niezbyt często stosowana, gdy Gudrun upada na ulicę, trafiona zbłąkaną kulą, kolejne kadry ukazują świat widziany jej oczyma, dlatego odwrócone zostały o dziewięćdziesiąt stopni. Niestety zaraz po tych czterech kadrach następują dwie najgorsze plansze w całym albumie. Trącące zbędnym banałem i sentymentalizmem.
W czasie tych trzech miesięcy, które mijają między ich pierwszym a powtórnym spotkaniem, mamy okazję poznać innych bohaterów komiksu Jasona Lutes’a "Berlin: Miasto kamieni". Lutes wprowadza wiele kolejnych postaci, nurt opowieści snuje się powoli, leniwie, niczym Sprewa płynąca przez stolicę Niemiec. Poznajemy kolegów Marthe z Akademii: Annę, Willego, Ericha, Maksa, Richarda i Hanka (Heinricha), czteroosobową rodzinę Braunów: Gudrun oraz jej męża Oscara i dwójkę dzieci, Schwartzów – rodzinę zasymilowanych Żydów, których los wysunie się na bliższy plan, pewnie w następnych tomach "Berlina". Oczywiście to nie wszystkie postaci, które pojawiają się na kartach tego albumu. Jest ich naprawdę sporo, ale dzięki powolnej akcji i retrospektywom sięgającym aż do roku 1918 czytelnik ma okazję nie pogubić się w tym gąszczu bohaterów, a także powiązać jednych z drugimi. Sposób wprowadzania kolejnych bohaterów, "wiązania", zaplatania ich losów ze sobą ma dużo wspólnego ze stricte powieściowymi sposobami prowadzenia narracji.
Mimo wprowadzenia tak dużej ilości bohaterów, nie można bezspornie określić, który, która lub którzy z nich, to postaci pierwszoplanowe, kluczowe dla dalszego rozwoju akcji. To czysto formalny zabieg ze strony Jasona Lutes’a, gdyż to nie ludzie, nie Marthe, nie Kurt, nie Gudrun, nie Oskar są głównymi osobami dramatu, ponieważ to miasto, tytułowy Berlin, jest "postacią" pierwszoplanową, nadrzędną, centralną. Mam wrażenie, że wszyscy ludzie pojawiający się na kartach tego albumu, są traktowani przez autora raczej instrumentalnie, z pragmatycznym dystansem. Czy Lutes lubi, któregoś ze swoich bohaterów? Nie sądzę, każda z osób spełnia w tej opowieści jedynie służebny cel. Autor powołuje je do życia jedynie po to, aby za pomocą ich prywatnej/osobistej historii opowiedzieć fragment Historii Berlina.
Czy to źle? Niekoniecznie. Ponieważ dzięki takiemu podejściu udało mu się stworzyć, może nie arcydzieło, ale bardzo dobrą historyczną powieść graficzną. Powieść graficzną na łamach, której zostało odbudowane, zrekonstruowane z wielką dbałością o szczegóły architektoniczne miasto Berlin. Wszystko to zasługa bardzo realistycznego sposobu rysowania Lutes’a, chwilami bliskiego rysunkowi technicznemu.
Warto wspomnieć jeszcze o kilku formalnych zabiegach, tzw. smaczkach, które przykuły moją uwagę podczas czytania i oglądania "Miasta kamieni". Wprowadzenie w pole tekstowe myśli osób będących w kadrze, które chwilami zasadniczo odbiegają od tego, co aktualnie jest przez nie mówione. Ciekawe jest także prowadzenie narracji poprzez dziennik zarówno Marthe, jak i Kurta, rozróżnienie ich poprzez liternictwo – ona pisze ręcznie, on pisze na maszynie. Podobała mi się również próba urealnienia kadrów, w których Kurt ściąga okulary – obraz się wtedy zamazuje, rozmywa, traci ostrość. No i niby oczywista sytuacja w obrazowaniu, ale jednak niezbyt często stosowana, gdy Gudrun upada na ulicę, trafiona zbłąkaną kulą, kolejne kadry ukazują świat widziany jej oczyma, dlatego odwrócone zostały o dziewięćdziesiąt stopni. Niestety zaraz po tych czterech kadrach następują dwie najgorsze plansze w całym albumie. Trącące zbędnym banałem i sentymentalizmem.
8 komentarzy:
Lubię takie portrety, będę to musiał w końcu sprawdzić. Zwłaszcza, że Berlin tej epoki to niezwykłe miejsce.
Ciekawe czy kiedyś doczekamy się komiksowego portretu "Paryża północy"?:)
za takie spoilery jak w finale powinno sie urywać jaja.
Gonzo
Jakie?
(i kaman - komiksu sprzed trzech lat, który wyprzedał się na pniu)
dziś miałem okazję przeczytać pewne zdanie, z którym się w pełni zgadzam, co prawda dotyczyło ono recenzji z innego komiksu, ale jednak je zacytuję: "(...)dla recepcji komiksu istotna jest konstrukcja fabuły - sam przebieg, czyli poszczególne wydarzenia, są oczywiście elementami układanki, ale to jest właśnie układanka(...)" {dzięki Łukasz!}
a przy okazji, polecam wejść na stronę 'kultury gniewu' i zakupić oba tomy za 100 zło i samemu się przekonać, jak to jest z tymi "Berlinami"
Tu gonz - kulka dla jednej z bogaterek. nie spoiler? bo mi sie zdawało. tak samo jak zdawało mi sie że to recenzja. a wtedy choćby nie wiem jak autor chciał się popisać że potrafi wyłapać smaczki, to nie wypada tego robić. bo się psuję innym zabawę. choćby tym co nie załapali się na wyprzedany pierwszy nakład, i może załapią się na drugi.
Gonz, ja tam nie zauważyłem akurat tego spoilera jakoś. Mówię tylko za siebie.
A co do typów recepcji - no cóż, Macieju - trzeba się pogodzić z tym, że nie każdy czytelnik ma zacięcie krytyczno-estetyczne (w ujęciu Eco), a przeważają raczej Ci, których interesują perypetie, mięso fabularne. Mythos, a nie lexis.
jo.
Chyba, że znowu wychodzę na intelektualnego buca...
Prześlij komentarz