Scenarzysta Geoff Johns i rysownik Olivier Coipel to obecnie dwie gwiazdy superbohaterskiego komiksu działające po przeciwnych stronach barykady. Ten pierwszy jest głównym architektem uniwersum DC Comics, natomiast drugi zatrudniany jest w Marvelu do ilustrowania najważniejszych serii i najciekawszych wydarzeń (na przykład "Siege"). Zapomnianym wydaje się nieco fakt, że na początku wieku owy duet przez kilka numerów odpowiadał za najważniejszą obecnie supergrupę Marvela, "Mścicieli".Kika miesięcy temu Dom Pomysłów postanowił odświeżyć ich sześcioczęściową historię "Red Zone"; pewnie trochę z wyrachowania, tak żeby zarobić kilka dolarów na nazwisku topowego scenarzysty od największego konkurenta. Ale nie tylko - wielu fanów zastanawia się pewnie co by było gdyby Johns pisał dla Marvela, nie mając świadomości, że twórca ten już kiedyś pracował dla Domu Pomysłów. Stąd też wzięła się reedycja tej całkiem niezłej historii (jak i całego runu GJ), która pierwotnie zagościła na łamach drugiej serii "Avengers" w numerach 65-70 (2003).
Wszystko zaczyna się zgodnie z wytycznymi Hitchcocka - od "trzęsienia ziemi", którym tutaj jest (prawdopodobnie) terrorystyczny atak u podnóża góry Rushmore polegający na rozpyleniu w powietrzu niezwykle niebezpiecznego wirusa, który w chwil parę pozbawia swe ofiary życia. A dalej jest jeszcze gorzej - okazuje się, że w to wszystko wmieszany jest jeden z wysoko postawionych urzędników rządu amerykańskiego, a wysłana do rozwiązania zagadki część Mścicieli musi radzić sobie nie tylko z wirusem ale i z zarażoną nim She-Hulk. A jeśli dołożyć do tego jeszcze tajne laboratoria, rozgrywki polityczne na najwyższych szczeblach oraz powrót jednego z klasycznych przeciwników Marvela to sytuacja Kapitana Ameryki i spółki jest nie do pozazdroszczenia. Jak to zwykle zresztą bywa. Podobnie jak z tym, że wszystko w większości kończy się po myśli superbohaterów.
"Red Zone" to jedna z części runu Johnsa, który trwał przez równo 20 numerów serii. Geoff musiał sprostać nie lada zadaniu, bowiem zastąpił na stanowisku scenarzysty samego Kurta Busieka, którego przygody Mścicieli zaliczane są do superbohaterskiego kanonu. Nie mogę stwierdzić czy obecny skryba chociażby "Green Lanterna" temu podołał po przeczytaniu jedynie tej historii, ale mogę powiedzieć jedno: czyta się to cholernie dobrze. Do typowo superbohaterskiej i schematycznej nawalanki Johns udanie wplątuje wspomniane wątki rządowe, które czynią z tej historii coś w stylu politycznego thrillera z dużą domieszką akcji. Podczas lektury "Red Zone" co chwila łapałem się na tym, że świetnie byłoby przenieść tę historię na mały ekran, np. do dobrego serialu o tej supergrupie w którym run Geoffa stanowiłby cały jeden sezon. Wrażenie to potęgowały graficzne popisy Coipela - niezwykle filmowe, wręcz stworzone do tego, żeby na ich podstawie stworzyć storyboardy do ewentualnego telewizyjnego tasiemca.
Pozostałą część historii Avengers wg Johnsa stanowią trzy inne historie ("World Trust", "Standoff", "Search fo She-Hulk") szczęśliwie zebrane w trejdach i hacekach, a po lekturze "Red Zone" wszystkie trzy przesuwają się o kilka oczek wyżej na liście komiksów do nadrobienia. A po ich przeczytaniu i przetrawieniu temat Geoffa Johnsa w Marvelu niewątpliwie wróci na łamy Kolorowych.
Wszystko zaczyna się zgodnie z wytycznymi Hitchcocka - od "trzęsienia ziemi", którym tutaj jest (prawdopodobnie) terrorystyczny atak u podnóża góry Rushmore polegający na rozpyleniu w powietrzu niezwykle niebezpiecznego wirusa, który w chwil parę pozbawia swe ofiary życia. A dalej jest jeszcze gorzej - okazuje się, że w to wszystko wmieszany jest jeden z wysoko postawionych urzędników rządu amerykańskiego, a wysłana do rozwiązania zagadki część Mścicieli musi radzić sobie nie tylko z wirusem ale i z zarażoną nim She-Hulk. A jeśli dołożyć do tego jeszcze tajne laboratoria, rozgrywki polityczne na najwyższych szczeblach oraz powrót jednego z klasycznych przeciwników Marvela to sytuacja Kapitana Ameryki i spółki jest nie do pozazdroszczenia. Jak to zwykle zresztą bywa. Podobnie jak z tym, że wszystko w większości kończy się po myśli superbohaterów.
"Red Zone" to jedna z części runu Johnsa, który trwał przez równo 20 numerów serii. Geoff musiał sprostać nie lada zadaniu, bowiem zastąpił na stanowisku scenarzysty samego Kurta Busieka, którego przygody Mścicieli zaliczane są do superbohaterskiego kanonu. Nie mogę stwierdzić czy obecny skryba chociażby "Green Lanterna" temu podołał po przeczytaniu jedynie tej historii, ale mogę powiedzieć jedno: czyta się to cholernie dobrze. Do typowo superbohaterskiej i schematycznej nawalanki Johns udanie wplątuje wspomniane wątki rządowe, które czynią z tej historii coś w stylu politycznego thrillera z dużą domieszką akcji. Podczas lektury "Red Zone" co chwila łapałem się na tym, że świetnie byłoby przenieść tę historię na mały ekran, np. do dobrego serialu o tej supergrupie w którym run Geoffa stanowiłby cały jeden sezon. Wrażenie to potęgowały graficzne popisy Coipela - niezwykle filmowe, wręcz stworzone do tego, żeby na ich podstawie stworzyć storyboardy do ewentualnego telewizyjnego tasiemca.
Pozostałą część historii Avengers wg Johnsa stanowią trzy inne historie ("World Trust", "Standoff", "Search fo She-Hulk") szczęśliwie zebrane w trejdach i hacekach, a po lekturze "Red Zone" wszystkie trzy przesuwają się o kilka oczek wyżej na liście komiksów do nadrobienia. A po ich przeczytaniu i przetrawieniu temat Geoffa Johnsa w Marvelu niewątpliwie wróci na łamy Kolorowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz