poniedziałek, 22 sierpnia 2011

#840 - Wokół "Biblii" Simona Bisley`a (cz.1)


Wielkie komiksowe wydarzenie, jakim był przyjazd Simona Bisley`a do Polski, wydawnictwo Hanami uświetniło wydaniem "Biblii" jego autorstwa. Album, będący zbiorem interpretacji motywów znanych z ksiąg Starego i Noweg Testamentu ukazał się w limitowanym nakładzie zaledwie zaledwie 530 egzemplarzy w cenie 105 złotych. Jeśli tak znakomity artysta komiksowy bierze się za tak niezwykły i, co tu dużo mówić - kontrowersyjny - temat, warto poświęcić mu nieco dłuższy, niż zwykle, tekst. O wypowiedzi na temat "Biblii" poprosiliśmy tych, którzy komiksy robią i tych, którzy o komiksach piszą. Opinie, które się pojawiły były skrajne - obok zachwytów nad pracami Biza, pojawiła się druzgocząca krytyka. Dziś publikujemy część pierwszą, a w przyszłym tygodniu pojawi się druga - jeśli ktoś będzie chciał napisać o swoich wrażeniach z "Biblii" serdecznie zapraszamy!


Jerzy Łanuszewski (bloger, publicysta, wykształciuch-inelektualista, Krakus):

Zanim zabrałem się do "obcowania" z bisley`owską wersją Biblii, spodziewałem się orgii herezji i kpiarskiego bluźnierstwa – bądź co bądź, to twórca znany głównie z malowania wielkich, groteskowo umięśnionych facetów z wielkimi spluwami i jeszcze większymi toporami. Otworzyłem album... i tu moją kacerską duszę spotkało pewne zaskoczenie. Brytyjczyk podszedł do tematu raczej poważnie i z szacunkiem – osoby wierzące (choć raczej otwarte na różnego rodzaju eksperymenty artystyczne) nie powinny być urażone jego wizjami. Co nie znaczy, że porzucił swój ostry, dynamiczny styl – to wciąż drapieżne, wyraziste linie, sploty mięśni i spora dawka szaleństwa. Widać w tym albumie również inspiracje starymi mistrzami, klasykami malarstwa religijnego, m.in. Caravaggiem i Memlingiem. Przy tym czasem niewinnie bawi się tradycją chrześcijańską, puszcza oko do widza – jak wtedy, gdy umieszcza siebiek jako Szatana lub ubiera Chrystusa z Gorejącym Sercem w iście odpustowe barwy.

W albumie Biz zawarł szereg znanych ujęć ze Starego i Nowego Testamentu, wizerunki najpopularniejszych w ikonografii zachodniej świętych (Sebastian, Antoni i Jerzy) i parę uroczych obrazków z rzymskiego cyrku. Większość wydarzeń przedstawiona jest (formie mniej lub bardziej dopracowanych szkiców ) kilka razy.

Album zawiera wiele scen bardzo "bisley`owskich" – a to Potop, a to rzeź niewiniątek, a to piekło i szatani... Można było oczekiwać, że właśnie im artysta poświęci najwięcej uwagi. Kolejna niespodzianka – gros miejsca zajmują wydarzenia najważniejsze z punktu widzenia chrześcijanina – Zwiastowanie, Męka i Zmartwychwstanie. Również sposób w jaki właśnie te sceny zostały namalowane, różni się od innych. Są o wiele bardziej dopieszczone, jakby autor chciał pokazać, że w całym Piśmie Świętym liczą się jedynie te sytuacje, a inne są tylko dodatkiem (nawet Apokalipsa została potraktowana po macoszemu). Z każdej z nich wydobywa samą istotę rzeczy – tajemnicę i niesamowitość kontaktu z bóstwem, przy Zwiastowaniu, nieludzkie cierpienia w czasie męki (co ważne – Bisley’owi udało się uniknąć błędu Gibsona i tortury, mimo, że straszne i przedstawione w dość naturalistycznie, nie odzierają Chrystusa z boskiego majestatu) i chwałę Zmartwychwstania. Opisując te obrazy, aż ciśnie się na usta określenie "natchnione".

Osobiście, najbardziej urzekł mnie obraz Chrystusa wiszącego na krzyżu. W deszczu, opuszczony przez wszystkich, pozbawiony nawet tradycyjnie towarzyszących mu łotrów. Podobnie sugestywne są przedstawienia aniołów – zakapturzonych, pozbawionych twarzy postaci, których skrzydła stworzone są z powłóczystych szat. Właśnie przy nich ma się wrażenie obcowania ze sferą sacrum – pozostałe, to po prostu bardzo dobre grafiki fantastyczne, jakich Bisley już wcześniej trochę stworzył.

Ze wszystkich znanych mi publikacji Simona Bisley’a, "Biblia" zrobiła na mnie największe wrażenie. Tym albumem Bisley wspiął się na wyżyny swojego kunsztu i udowodnił szerszej publiczności, że jest wszechstronnie uzdolnionym, wrażliwym artystą. Gdybym był papieżem (lub przynajmniej wiejskim proboszczem), zamówiłbym u niego malowanie sklepienia.


Tomasz Kleszcz (twórca komiksowy, autor "Kamienia Przeznaczenia")

Jestem miłośnikiem książek, zwłaszcza pięknie wydanych. Jedyną ich wadą jest to, że są cholernie drogie. Ale z drugiej strony, spędzenie całej nocy w barze też jest cholernie drogie, a jedyne wspomnienie jakie po nim zostaje, to dymiąca czacha. Z "Biblią" Bisley’a spędziłem kilka wieczorów. Gdyby sporządzić wykres, na którym uwidocznić skalę mojego zachwytu, to przybrał on wygląd równi pochyłej – od szczytowania do rozczarowania.

Piękna, pachnąca, idealna książka na półeczkę... ale jej zawartość, jest niegodna takiego opakowania. Niegodna dlatego, że ponad połowa plansz to niedokończone szkice. Wybazgrolone i dopiero zarysowane koncepcje, których czasem nie do końca widać, że to dzieła Bisley’a. Ostatecznie o ich autorstwie świadczy tylko jego podpis pod rysunkiem...

Po tych nielicznych skończonych planszach widać, że facet ma niesamowity warsztat, talent i wszystko co potrzeba, żeby móc się nazywać geniuszem. Gdyby ten album był pełen skończonych prac, byłby wart swojej ceny. Tymczasem na taki szkicownik wystarczy zeszytowy formacie, w miękkiej oprawce w cenie kilkunastu złotych, aby móc zapoznać się z kunsztem i warsztatem autora. W takiej formie (wzorowo) wydano szkicownik KRL`a. Nie przesadzajmy z tą kredą…


Maciej Pałka (autor powieści graficznych, twórca gier i animator kultury komiksowej)

Simona Bisley’a cenię sobie zwłaszcza jako twórcę komiksów, którego styl rysowania miał na mnie ogromny wpływ. Mogę wręcz zaryzykować stwierdzenie, że dla nas, komiksiarzy zaczynających w latach ’90, był tym, czym Velvet Underground dla muzyki rockowej. Jednak spora część jego dorobku to niestety narracyjne gnioty, które można czytać wyłącznie dla rysunków. Jako czytelnik komiksów mam taki etap za sobą, więc automatycznie mniej sobie cenię te dzieła. Pomimo ambiwalentnej oceny jakości komiksów, które ilustrował, trzeba przyznać jedno – przy realizacji większości kaszaniastych scenariuszy Bisley robił co mógł, aby za pomocą swojego atomowego pierdolnięcia, ratować co się tylko da. Para w łapie to jednak za mało, gdy na krzywy ryj porywasz się za jedną podwalin współczesnej kultury.

W polskim wydaniu sam tytuł "Biblia" wprowadza w błąd. Bardziej precyzyjny jest tytuł pierwotny - "Simon Bisley’s Illustrations from the Bible: A Work in Progress". Nie jest to adaptacja, a tylko zbiór studiów do kilku (standardowych) motywów. Potraktowanie serio dzieła Bisley’a zgodnie ze "skróconym" tytułem, to nieporozumienie. Taka "Biblia" to już raczej "Biblia pauperum" w rozumieniu najbardziej zwulgaryzowanym i uproszczonym. Czyli nie, jako typologiczne zestawienie scen z Testamentów, tylko bryk dla prostaków.

Bisley jest bodaj najwybitniejszym uczniem Frazetty, ale jednak miejscami to epigon i kicz-man. Domeną jego mistrzostwa jest komiks, a nie ilustracja. Tam gdzie jedzie Frazettą są obowiązkowe gołe cyce, dupa i Conan. Takie rzeczy lepiej i z większym jajem robił ponad trzydzieści lat temu choćby Richard Corben w "Boddysey". W albumie Bisley’a czasami pozytywnie zaskakują ukłony w kierunku starych mistrzów. A to nieboskłon jak u Hieronima Boscha, a to cała seria wygibasów z przegięciem w kierunku Mattiasa Grünewalda. No tak, ale to już było. Pięćset lat temu, czyli dawno i nieprawda.

Większość ilustrowanych scen jest przedstawiona w sztafażu horrorów klasy B, a nawet podklasy Tromy. Autor sportretował się nawet w postaci kusiciela – Szatana – śmiesznego mutancika z obowiązkowymi pazurami, kopytkami i rogami. No i taka jest właśnie ta sztuka – rodem z tandetnego straganu. Niby ironiczna, bo przepakowująca biblijne motywy tanim efekciarstwem, ale to jest jednak zabawa na poziomie "hurr durr".

Album Bisley’a broni się wyłącznie, jako wgląd w ćwiczenia z anatomii rodem z "Body World" Guntera von Hagensa. Jest w nim również kilka efektownych scen zbiorowych i ciekawych kompozycji. Niestety, intelektualnie to najzwyklejsza nędza. Strywializowany kicz z mackami i pornografia przemocy. Rzygam! Chciałoby się powiedzieć – niechby tak cwaniaczek zilustrował se Koran!


Marcin Zembrzuski (bloger i członek Kolorowych Zeszytów):

Przed lekturą bisley`owskiej "Biblii" niewiele wiedziałem o jej zawartości, czy może raczej jej charakterze i chętnie gdybałem nad tym, w jakim kierunku Brytyjczyk poszedł. Szczerze liczyłem na to, że w jakiś magiczny sposób uda mu się przedstawić nie tyle różnorodność Pisma Świętego, co przede wszystkim masę sprzeczności, na jakich się opiera (z całym szacunkiem dla uniwersalnych prawd, jakie niesie). Ale już w trakcie lektury szybko zapomniałem o swoich oczekiwaniach.

Bisley’a interesowały w literackim pierwowzorze nie kłamstwa czy mądrości, a czyste emocje. A także wszystko to, co w tej wyidealizowanej historii chrześcijaństwa niezwykłe. Innymi słowy, autor w swoich interpretacjach na plan pierwszy wyniósł nadrealizm, czasem kierując się też w stronę czystej gatunkowości. Już przypowieść o pierwszych ludziach w jego wersji wygląda jak mroczne fantasy. Oto wąż kuszący ponętną Ewę przypomina monstrualną anakondę z filmu klasy B, ale bez typowej dla takiego kina śmieszności, podczas gdy czający się w tle Adam kojarzy się z szekspirowskim Otellem, gotowym ukarać swoją kobietę, jeśli ta choćby uśmiechnie się do Diabła. Ale autor nie posuwa się w swoich wizjach za daleko. Po zjedzeniu wiadomego owocu bohaterowie przenoszą się w rzeczywistość przypominającą Piekło, popadając to w apatię, to w agonię. Ich stan pokazany jest za pomocą drugiego planu. Często właśnie dzięki tłom te prace są tak sugestywne. Autor poprzez zmiany miejsca nie tyle deformuje przedstawiane historie, co po prostu uwypukla kryjące się w nich emocje i przesłanie.

W "Biblii" dominuje mrok i napięcie, co przypomina o komiksowych korzeniach Bisley’a. Niektóre prace wyglądają niemalże jak to, co tworzył kiedyś dla magazynu "Heavy Metal", czy w serii "Slaine". Autor zdaje się tym dowodzić, że Biblia to idealny materiał wyjściowy dla komiksiarzy, wystarczy odrobina wyobraźni. Ten nieco groteskowy charakter zanika jednak wraz z rozpoczęciem Nowego Testamentu. Wówczas przychodzi czas na przeciwwagę dla wcześniejszej drapieżności. Najpierw w postaci przepełnionych szacunkiem i pozytywnymi emocjami wizerunków Matki Boskiej z Dzieciątkiem, następnie w postaci dosyć realistycznego ujęcia scen drogi krzyżowej i samego ukrzyżowania. Nawet znajdująca się między tymi fragmentami surrealistyczna wizja Mesjasza z brutalnie otwartą klatką piersiową niesie sobą jakiś ładunek optymizmu, mimo pewnej dawki szaleństwa.

"Komiksowość" wraca po śmierci Chrystusa, uderzając ze zwielokrotnioną siła, jednakże nie w Apokalipsie, a zawartej po niej galerii wizerunków Świętych. Bo czym są choćby kolejne obrazy przedstawiające Św. Jerzego walczącego ze smokiem, jeśli nie starym, dobrym heroic fantasy? Ale jak wspominałem – Bisley nie przesadza. Z reguły zniekształca i uatrakcyjnia, ale po to, aby wzbogacić. Z reguły unika kiczu, choć ten ciągle zdaje się "czyhać tuż za rogiem". Jak choćby w obrazach, na których pod stopami ukrzyżowanego Jezusa przybita jest także trupia czaszka. Bo to nie efekciarstwo, lecz hołd złożony zapomnianej już tradycji tworzenia krucyfiksów ozdabianych właśnie takimi czaszkami, co miało nie śmiercią straszyć, a do śmierci przygotowywać. Ten właśnie szczegół jest jednym z najlepszych dowodów na to, z jakim szacunkiem Bisley podszedł do przerabiania Pisma Świętego. Niekoniecznie ze względu na swoją wiarę, a raczej dlatego, że to księga będąca najczęstszym źródłem inspiracji dla wszelkiej maści artystów. Brytyjczyk spisał się na medal.


Olga Wróbel (autorka komiksowa, rysowniczka i scenarzystka):

Moje wrażenia dotyczące "Biblii" są mieszane. Jadąc na BFK, z okazji którego Hanami wydało tę publikację, wiedziałam, że jest to żelazna pozycja na mojej liście zakupów. Wróciłam z albumem w walizce, nie kartkowałam go w pociągu, mówiąc sobie, że zapoznam się z nim w skupieniu, kiedy opadną festiwalowe emocje, związane także z towarzyszeniem autorowi przez trzy dni jego pobytu w Polsce. Zapoznałam się. I co? I właściwie nic.

Wiedząc, że "Biblia" jest bardziej artbookiem niż komiksem, odczułam jednak pewien brak narracji. Oczywiście, podzielone przez Bisley’a na rozdziały ilustracje układają się w ciąg wydarzeń, począwszy od Starego Testamentu, poprzez historię Jezusa, aż po luźne sceny z życia świętych. Jednak dobór tematów wydaje się być dość losowy, nie łączy ich żaden większy zamysł – mam wrażenie, że autor wybrał po prostu motywy, które można przedstawić w atrakcyjny i ekspresyjny sposób (upadek Szatana, wygnanie z raju, Potop, Wniebowstąpienie) lub te, które dają możliwość eksponowania ludzkiego ciała w działaniu (Pasja). Doceniam oczywiście całą techniczną finezję wykonania tego zamysłu - tym, co naprawdę urzekło mnie w "Biblii" jest niezwykły dynamizm szkiców Bisley’a. Tutaj pozwolę sobie na małe porównanie z czytanym w tym samym momencie "Poznańskim Czerwcem 1956", rysowanym przez Jacka Michalskiego.


Z jednej strony wrażenie ruchu, wizualna pewność, że Jezus zwija się z bólu, a rzymski żołnierz zaraz opuści bicz. Z drugiej, w tej samej ołówkowej poetyce, robotnik z umiarkowanym zaangażowaniem próbuje sprawić, że kamień podfrunie do jego dłoni, żeby potem statycznie cisnąć nim w budynek.

Zaletą dzieła Bisley’a jest też uwolnienie scen biblijnych z estetyki odpustowej słodyczy (oprócz kilku plansz, którym jaskrawe kolory nie dodają urody) – pojawiający się w zwiastowaniu anioł wygląda bardziej na upiora, zmartwychwstający Jezus budzi przerażenie i podziw, z drugiej strony – w XXI wieku nie jest to niczym nowym ani szokującym, chyba że w Polsce.

Zastanawiając się nad oceną tego wydawnictwa przypomniałam sobie jednak, co mówił Bisley w Gdańsku – że album ten był po prostu czymś, co chciał narysować, bez wplątywania się w ideologię, bez zamiaru powiedzenia czegoś zupełnie niebywałego o świętej księdze chrześcijaństwa. I tak chyba należy "Biblię" traktować – jako luźny zbiór ilustracji, którymi fani autora będą pewnie zachwyceni, a inni po przejrzeniu bez większych emocji odstawią na półkę. Ja odstawiam.

1 komentarz:

m. rucińska pisze...

Ale długaśny tekst:)

Najciekawsze w tym wszystkim wydaje mi się zestawienie swobodnego, dynamicznego i niedookreślonego szkicu - formy nieaspirującej do miana wielkiego, ukończonego dzieła z biblią, tą "jedną jedyną" uniwersalną księgą przez wielkie "K".

Skrócony tytuł i tak "bogate" wydanie wg. mnie wzmacnia ten dysonans.

Przywodzi mi to na myśl "Drogę" Radka Szlagi.