poniedziałek, 15 sierpnia 2011

#835 - Adaptacje komiksowe w pierwszej połowie 2011 roku

Dawno nie było na Kolorowych żadnego występu gościnnego i dawno nie pisaliśmy o żadnych filmowych adaptacjach komiksów. Dziś rozprawi się z nimi Łukasz Gręda, niemal hurtowo opisujący wszystkie produkcje, które zawitały do kin w pierwszej połowie 2011 roku. Łukasz, zanim zaczął pisać o filmie, więcej o nim mówił, ale wyrzucono go z DKFu, bo nie chciał rozmawiać z publicznością. Od tamtego czasu mówi głównie do siebie, ale cicho, żeby nikt nie usłyszał. Współpracuje z G-punktem i Esensją.

Przypatrując się premierom kinowym ostatniego półrocza nie trafimy na żadne z wielkich nazwisk z komiksowego uniwersum. To okres w kalendarzu produkcyjnym zarezerwowany dla bohaterów mniej popularnych serii, którzy nie mogą liczyć na wielkie budżety i zainteresowanie widzów. Dla wielu z nich to jednorazowa przygoda. Rzadko zdarza się sytuacja, gdy film okazuje się na tyle popularny, że zapada decyzja o jego kontynuacji. Studia starannie wybierają bohaterów o dużym potencjalne mogących stać się przysłowiową kurą znoszącą złote jaja. Nie mają za to litości, dla tych, którzy okazują się za słabi, aby utrzymać się na powierzchni. Coś jednak trzeba z nimi zrobić i ostatecznie trafiają na ekran - im bliżej wakacji tym większa szansa na sukces.

Z ociąganiem sięgam pamięcią do początku roku, bo nie dość, że to okres śnieżnych nawałnic i niskich temperatur, to w dodatku wiążą się z traumatycznym doświadczeniem, jakim był seans "Zielonego Szerszenia". O filmie Gondry'ego chciałbym najchętniej zapomnieć, ale co się stało, to się nie odstanie. Pomysł, aby nakręcić adaptację przygód Szerszenia od początku uważałem za ryzykowny. Britt Reid nie jest typem superbohatera, którego można podziwiać w widowiskowych scenach akcji. W dodatku jest dziś praktycznie nieznany. Współcześni widzowie kojarzą go głównie z tandetnego serialu z lat 60-tych. Producenci stanęli, więc przed podobnym wyzwaniem, co przy okazji pierwszego Batmana z 1989 roku. Na stanowisko reżysera wybrano Michela Gondry'ego, który podobnie, jak Burton kojarzony był przede wszystkim z kinem artystycznym. Angaż Francuza skończył się jednak sromotną porażką. Co zawiodło? W jednej ze scen Reid tłumaczy Kato, że cechą wspólną wszystkich superbohaterów jest to, że są dobrzy. W rzeczywistości ich ocena moralna nikogo nie obchodzi. Najważniejsze, aby widz mógł się z nimi utożsamić, znaleźć pewne cechy wspólne i obdarzyć sympatią. Niestety Britt Reid w interpretacji Setha Rogena to najbardziej antypatyczny i irytujący bohater, jaki przewinął się przez ekrany kinowe w ciągu ostatnich 100 lat. To głównie dzięki niemu okazało się, że "Zielony Szerszeń" jest nikomu niepotrzebny. W moim przekonaniu film pod wieloma względami przypomina "The Spirit" Franka Millera. Autor "Ronina" także starał się wskrzesić zapomnianego bohatera i również poniósł porażkę. Spirit i Zielony Szerszeń zbyt długo pozostawali poza głównym obiegiem popkultury, żeby tak po prostu do niego wpaść, a nieproszeni goście nie mogą liczyć na ciepłe powitanie.

Tegoroczna zimna obfitowała jednak i w miłe niespodzianki w postaci adaptacji "Tamary Drewe" Posy Simmons – pozycji u nas zupełnie nieznanej, ale cieszącej się duża popularnością na Wyspach. Simmons w swoich pracach portretuje legendarną angielską "średnią klasę średnią" ze szczególnym upodobaniem kręgów literackich. Jak wiadomo pisarze to sami kłamcy i złodzieje stanowią, więc interesujący materiał do obserwacji. Prace Simmons przywodzą na myśl romantyczną powieść z przełomu XIX i XX wieku szczególnie pod względem konstrukcji głównej bohaterki, która najczęściej nosi w sobie jakieś przekleństwo - nie przypadkowo jeden z jej komiksów nosi tytuł "Gemma Bovary". Nie powinien, więc dziwić fakt, że reżyserią filmu zajął się Stephan Frears, który wcześniej zaadaptował m.in. "Niebezpieczne związki" Laclosa. Doskonale wyczuł nastrój komiksowego oryginału, a jednocześnie udało mu się nadać filmowi własny, oryginalny charakter. "Tamara i mężczyźni", bo pod takim tytułem film ukazał się w Polsce, dotarła do naszego kraju ze sporym opóźnieniem, ale akurat w tym przypadku mogę się tylko z tego cieszyć. Inaczej pogrążyłbym się w depresyjnym śnie zimowym, z którego nie wyrwałoby mnie nawet tak doniosłe wydarzenie, jak premiera "Jeża Jerzego". Film spółki Wawszczyk, Tarkowski i Leśniak zapisze się w historii, jako pierwsza adaptacja polskiego komiksu powstałego po 1989 roku i niestety głównie w ten sposób zostanie zapamiętany. Jak to mówią, nie ma Jeża bez kolców. Po falstarcie ofensywy polskiego komiksu pozostało tylko czekać na uderzenie Marvela.
Studio zaczęło stosunkowo wcześnie, bo w kwietniu, ale trzeba wziąć pod uwagę, że na ten rok przygotowało aż dwie premiery – oprócz Thora swojego filmu doczekał się również Kapitan Ameryka. "Thor" nie mógł nie odnieść sukcesu, ponieważ nikt nie mógłby sobie pozwolić, aby przegapić przedostatni film dzielący nas od premiery "The Avengers". Przyznam szczerze, że imponuje mi inicjatywa Marvela, który dzięki zaledwie czterem filmom podłożył solidne fundamenty pod rosnące filmowe imperium. Wydawałoby się, że dysponując tak bogatą galerią bohaterów i mnóstwem ciekawych historii nie ma nic łatwiejszego jednak przez wiele lat domeną Marvela była produkcja filmów animowanych przeznaczonych dla telewizji. Przełom przyszedł dopiero za sprawą "Iron Mana", a raczej Roberta Downey Jra., bez którego nie byłoby sukcesu filmu. Marvel przebojem wdarł się na szczyty box office'ów i dzisiaj ma bardziej ugruntowaną pozycję, niż kiedykolwiek. U podstaw sukcesu leżała strategia "więcej za mniej". Filmy powstawały ze średnimi budżetami, a na stołek reżysera zatrudniano mniej utytułowanych rzemieślników. Pomimo braku spektakularnych scen akcji strategia przyniosła korzyści. Włodarze Marvela wyczuli, co jest ich największą zaletą – przebogate uniwersum obdarzone własną historią i mitologią. Widz zrezygnuje więc z akcji na rzecz możliwości częstszego penetrowania tego świata. Sam jestem tego najlepszym przykładem. Z seansu "Thora" zapamiętałem głównie gorące pragnienie, aby u boku bohatera pojawił się Iron Man, Hulk i razem pokonali kapryśnego Lokiego. Pamiętam również uczucie oczekiwania przy napisach końcowych. Za każdym razem zastanawiam się co zmusza mnie, żeby zostać w fotelu i dochodzę do wniosku, że to pragnienie, aby jeszcze raz ujrzeć ten świat. W tym tkwi esencja produkcji Marvela, a dokładnie w króciutkim stingerze, w którym możemy przyjrzeć się uniwersum ulubionych superbohaterów w najczystszej postaci. Wszystko, co widzimy wcześniej to tylko przydługi wstęp.

Powiedziałem, że Marvel przygotował na ten rok dwa filmy, ale to nie do końca prawda, bo w czerwcu Matthew Vaughn uraczył widzów "X-men: Pierwsza klasa". Film powstał jednak poza Marvel Studios. Mimo to nosi wiele cech produkcji tego studia – powstał w stosunkowo krótkim czasie, za stosunkowo niewielkie pieniądze, bez udziału wielkich gwiazd. Mimo to jest najlepszą adaptacją komiksu o superbohaterach, jaka ukazała się dotychczas w tym roku. Głównie dzięki angażowi Michaela Fassbendera, który w roli Magneto jest, cóż – magnetyczny. Ukradł każdą scenę ze swoim udziałem, a w efekcie końcowym cały film. W rzeczywistości to nie tyle historia o początkach X-menów, co o Ericu Lehnsherze i jego drodze do potęgi. Vaughn pod pozorami rebootu serii nakręcił nigdy niezrealizowany origin Mistrza Magnetyzmu. Doskonale przy tym osadził film w realiach historycznych, nawiązując przy tym do tradycji kina szpiegowskiego – Eric to nieformalne wcielenie Jamesa Bonda obdarzone nadnaturalnymi mocami. Jednak przy wszystkich swoich zaletach film Vaughna pozostawia nieprzyjemny niedosyt. W odróżnieniu od choćby "Thora" rozpalił apetyt na więcej niż mógł zaoferować.


"X-men: Pierwsza klasa" przygotowało grunt pod letnie premiery. Co prawda w międzyczasie swoją premierę miał "Ksiądz" oparty na mandze Min-Woo Hyunga, ale przeszedł bez większego rozgłosu i nie ma sensu nawet o nim wspominać. Okres wakacyjny to zazwyczaj okres wysypu największych superprodukcji, ale tego roku kina zdominowała trzecia część Transformerów i zwieńczenie sagi o Harrym Potterze. Ten rok jest wyjątkowo skromny pod względem adaptacji komiksowych. Trzeba jednak mieć na względzie, że w przyszłym roku czeka nas prawdziwa bitwa między "The Dark Knight Rises", "The Avengers" i "The Amazing Spider Man". Kto wtedy będzie pamiętał o ubogim roku 2011?

7 komentarzy:

Jarek pisze...

Oprócz Priesta, był też Dylan Dog, Largo Winch 2 i Paul (który nie był adaptacją ale był na wskroś komiksowy). Tak tylko mówię ;)

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

"Marvel przebojem wdarł się na szczyty box office'ów i dzisiaj ma bardziej ugruntowaną pozycję, niż kiedykolwiek."

Wydaje mi się, że nie ma się z czego cieszyć. To może być gwóźdź do trumny komiksowych super-hero.

Ogólnie nie podoba mi się zachowawczy, kronikarski wydźwięk tego tekstu. Nie znalazłem w tym artykule nic, oprócz wyliczanki tytułów, o których nawet ja - osoba nie interesująca się ekranizacjami komiksów - słyszałem.

Mam poczucie, że czytając ten tekst zmarnowałem tylko czas - którego mam dziś kuresko mało.

p.s. Nie mam nic przeciwko Panu Grzędzie i najprawdopodobniej pierwszy raz jego tekst czytam. "Tak tylko mówię ;)"

Kuba Oleksak pisze...

Ja tam Łukasza bronił nie będę, ale po tekście widać, że skupił się na amerykańskich ekranizacjach (Drewe jest w Wysp, ale ze względu na silne związki ze sceną indie i komiksową przyjaźń amerykansko-angielską dałoby się ją upchać do tezy).

Inna sprawa, że wg Filmwebu Dylan jest z zeszłego roku i nie był grany w polskich kinach.

Kuba Oleksak pisze...

Doraźnie - może i Krzychu masz rację. Ale z perspektywy zawodnej pamięci i kilku lat tak pomyślany kronikarski cykl zdaje mi się potrzebny.

I tu bym się wdał w dłuższą polemikę, że takiej, nie-doraźnej, nie skupionej na wrażeniu, publicystyki potrzeba.

O, inny przykład. Kiedyś Aleja robiła miesięczne podsumowania wydarzeń w komiksowie i to była świetna idea. Z wykonaniem bywało różnie...

Paweł Deptuch pisze...

Tamara też jest z zeszłego roku ;)

Kuba Oleksak pisze...

Według Filmwebu:

7 stycznia 2011(Polska)

giera pisze...

oglądałem "Largo Winch #2" - straszna kupa!

- - -
Kuba, popraw nazwisko autora tekstu na: Gręda