Szeryf Moses Stone prowadzi przyzwoite życie w małym miasteczku. Wzorowo wywiązuje się z obowiązków stróża prawa w Bollas Raton, ma kochającą żonę i cieszy się szacunkiem innych mieszkańców. Definitywnie zerwał z fachem i reputacją „Świętego”, jednego z najbrutalniejszych i najskuteczniejszych łowców nagród. Niestety, spotkanie z owianym legendą rewolwerowcem El Diablo położy kres tej sielance. Stone wraz z grupką towarzyszy rusza za nim aż do Halo, zapadłej dziury w Nowym Meksyku, z której pochodzi i gdzie będzie musiał zmierzyć z tajemnicą ze swojej przeszłości.
Pomysł Briana Azzarello na scenariusz „El Diablo” był przedni. Wystarczyło ożywić nieco skostniały westernowy schemat przyprawą z noir i dodać szczyptą grozy. Niestety gotowy posiłek nie jest tak wyśmienity, jak wygląda w przepisie. Niby wszystko w komiksie jest na swoim miejscu. Mamy zatem intrygujący sekret głównego bohatera, są colty i saloony, kapelusze i Indianie, nie braknie pościgów, wieszania i zaskakującego rozwiązania, ale cały komiks smakuje mdło. Zgrzytającej fabule brakuje polotu, zakończenie jest naciągane i zamiast przywoływać szekspirowskie skojarzenia, przypomina raczej przegięcia pały rodem z telenowel. Tych gorszych, wenezuelskich. Po komiksie widać jeszcze niewprawną rękę, jaką Brian Azzarello pisał swoje scenariusze w 2001 roku. Jeśli chodzi o jakieś plusy, to „El Diablo” warto wyróżnić kreację głównego bohatera, w którym Azz sprawnie demitologizuje westernowego herosa oraz sprawnie odmalowany obraz zdegenerowanego i zdemoralizowanego Dzikiego Zachodu.
Z oprawą wizualną mam ciężki orzech do zgryzienia. Trudno jest mi bowiem coś zarzucić rysownikowi pod względem tzw. rzemiosła. Ba! Danijela Zezeljego z jego grubo ciosaną, nieco klaustrofobiczną, minimalistyczną kreską, którą świetnie oddaje wspomniany brud, można nawet podejrzewać o zaczątki własnego stylu. Ale coś mi (znowu) zgrzyta. Na dłuższą metę rysunki chorwackiego artysty strasznie mnie „męczyły” podczas lektury. Na osobne wyróżnienie zasługują natomiast okładki autorstwa, jak zwykle znakomitego, Tima Sale`a.
Przeszkodą dla polskiego czytelnika, który jest słabiej obeznany z językiem angielskim, będzie zapewne słownictwo, z którego korzystają bohaterowie komiksu. A kiedy już zrozumieją slang kaleczących angielszczyznę kowbojów, komiks zdąży się skończyć, bo historia zamyka się w czterech, standardowej wielkości, zeszytach.
„El Diablo” budzi we mnie bardzo mieszane uczucia. Bo to niby słaby komiks jest, ale nie ukrywam, że czytałem go z pewnym zaciekawieniem. Przymykałem oczy na fabularne niedostatki i brnąłem, aż do rozczarowującego końca. I jestem coraz bardziej przekonany, że Brian Azzarello nie jest tak wybitnym scenarzystą, jak sądziłem. Odseparowany od graficznej narracji Eduardo Risso, pokazuje się jako pisarz, który na dobrą sprawę nie ma nic ciekawego do zaoferowania swojemu czytelnikowi. Taki był na kartach „Bannera”, „Jokera” czy „Broken City” (gdzie dupę scenarzyście ratował właśnie Risso), tak jest w „El Diablo”. Mam jednak nadzieję, że będzie inaczej w „Hellblazerze” i „Loveless”, które są jeszcze przede mną.
Pomysł Briana Azzarello na scenariusz „El Diablo” był przedni. Wystarczyło ożywić nieco skostniały westernowy schemat przyprawą z noir i dodać szczyptą grozy. Niestety gotowy posiłek nie jest tak wyśmienity, jak wygląda w przepisie. Niby wszystko w komiksie jest na swoim miejscu. Mamy zatem intrygujący sekret głównego bohatera, są colty i saloony, kapelusze i Indianie, nie braknie pościgów, wieszania i zaskakującego rozwiązania, ale cały komiks smakuje mdło. Zgrzytającej fabule brakuje polotu, zakończenie jest naciągane i zamiast przywoływać szekspirowskie skojarzenia, przypomina raczej przegięcia pały rodem z telenowel. Tych gorszych, wenezuelskich. Po komiksie widać jeszcze niewprawną rękę, jaką Brian Azzarello pisał swoje scenariusze w 2001 roku. Jeśli chodzi o jakieś plusy, to „El Diablo” warto wyróżnić kreację głównego bohatera, w którym Azz sprawnie demitologizuje westernowego herosa oraz sprawnie odmalowany obraz zdegenerowanego i zdemoralizowanego Dzikiego Zachodu.
Z oprawą wizualną mam ciężki orzech do zgryzienia. Trudno jest mi bowiem coś zarzucić rysownikowi pod względem tzw. rzemiosła. Ba! Danijela Zezeljego z jego grubo ciosaną, nieco klaustrofobiczną, minimalistyczną kreską, którą świetnie oddaje wspomniany brud, można nawet podejrzewać o zaczątki własnego stylu. Ale coś mi (znowu) zgrzyta. Na dłuższą metę rysunki chorwackiego artysty strasznie mnie „męczyły” podczas lektury. Na osobne wyróżnienie zasługują natomiast okładki autorstwa, jak zwykle znakomitego, Tima Sale`a.
Przeszkodą dla polskiego czytelnika, który jest słabiej obeznany z językiem angielskim, będzie zapewne słownictwo, z którego korzystają bohaterowie komiksu. A kiedy już zrozumieją slang kaleczących angielszczyznę kowbojów, komiks zdąży się skończyć, bo historia zamyka się w czterech, standardowej wielkości, zeszytach.
„El Diablo” budzi we mnie bardzo mieszane uczucia. Bo to niby słaby komiks jest, ale nie ukrywam, że czytałem go z pewnym zaciekawieniem. Przymykałem oczy na fabularne niedostatki i brnąłem, aż do rozczarowującego końca. I jestem coraz bardziej przekonany, że Brian Azzarello nie jest tak wybitnym scenarzystą, jak sądziłem. Odseparowany od graficznej narracji Eduardo Risso, pokazuje się jako pisarz, który na dobrą sprawę nie ma nic ciekawego do zaoferowania swojemu czytelnikowi. Taki był na kartach „Bannera”, „Jokera” czy „Broken City” (gdzie dupę scenarzyście ratował właśnie Risso), tak jest w „El Diablo”. Mam jednak nadzieję, że będzie inaczej w „Hellblazerze” i „Loveless”, które są jeszcze przede mną.
3 komentarze:
ja to mam twardy orzech do zgryzienia z tym Azarello, bo gdyby był on ciężki, to bym nie miał problemów z jego rozgryzaniem :-p ewentulanie z dźwiganiem :-D
a tak w sprawie: El Diablo tak jak piszesz: nic specjalnego i rzeczywiście nazwisko scenarzysty zapowiada więcej. Natomiast każdy kolejny tytuł sygnowany tym nazwiskiem raczej przekonuje, że tak naprawdę autor sprawdził sie tylko w stu kulkach, a i z tym bym poczekał do ostatniego tomu- bo tyle w kulkach już namieszał, że w pewnym momencie miałem wrażenie, że stracił kontrolę nad wątkami. Trochę to wszystko na jedno kopyto- Broken City nie zaskakuje niczym na poziomie wydarzeń- zaskakujące jest zrobienie z Gacka bohatera żywcem wyjętego ze światka stukulkowego, ale jakoś zgrzyta taka otoczka w przypadku tego akurat bohatera. Przynajmniej mi.
A Zezelj? w sumie to nawet mi się pdobał na początku, ale z czasem coraz mniej mi podchodzi.
A z Azarello to może tak jak z Gaimanem jest? Cały czas to samo, tylko inaczej fasada pomalowana. Jakoś to, co gaimanowe (jesli chodzi o komiks) do mnie nie trafia- tylko Sandman to ta najwyższa półka, a reszta, którą znam z wydań polskich, to przeciętniaki, które ratuje czasami rysunek (Zulliego, McKeana). Autorzy jednej serii? Z całą pewnością wskazane jest bardziej krytyczne podejście do pracy obu tych panów.
zapomniałem o Loveless- tu daje radę :-)
Ja Azza postrzegam jako autora jednego komiksu, który wyszedł mu naprawdę dobrze i teraz ma problem. Probelem z setkami propozycji od różnych wydawców, którzy każą mu pisać coś innego, a on za bardzo nie ma jak, nie ma konceptu i pisze byle jak.
Z Gaimanem, moim zdaniem, jest trochę inaczej - on ciągle opowiada tą samą historię, coraz bardziej bełkocząc, a Azzarello napisał tylko jedną historię, a potem nic.
Mocno upraszaczając sprawę :)
Prześlij komentarz