Na „Ultimate Galactus Trilogy” składają się trzy mini-serie. Historia rozpoczyna się w „Ultimate Nightmare”. Wiadomość od potężnego telepaty o zbliżającej się zagładzie prosto z syberyjskiej tajgi powoduje komunikacyjny paraliż całej planety. Jak zwykle szlachetny Xavier chce ratować autora sygnału, za którym stoi pewnie jakaś umęczoną mutancka duszyczka. Pragmatyczny do bólu Nick Fury wysyła swoich dzielnych amerykańskich chłopców, aby pociągnęli Ruskich do odpowiedzialności. Konflikt interesów murowany i tajna radziecka placówka nuklearna będzie miejscem spotkania Ultimatesów i X-Menów. „Ultimate Secret” traktuje o nowatorskim projekcie lotów kosmicznej w obliczu pewnej „tajnej inwazji”, a pierwsze skrzypce odegrają w niej Fantastyczna Czwórka i drugi zespół Ultimatesów. W „Ultimate Extinction” ziemscy bohaterowie chwytają się wszystkich środków, aby ocalić swoją planetę przed niosącym zgubę Gah-Lak-Tusem, gdy na całej planecie w siłę rosną wyznawcy pewnego kultu o samobójczych skłonnościach. Stawkę uzupełnia dodatek „Ultimate Vision”, będący historią systemu wczesnego ostrzegania przed Galactusem, publikowany w krótkich fragmentach na łamach regularnych serii imprintu Ultimate.
Wielka szkoda, że okładka i tytuł wydania zbiorczego zdradzają, przeciwko komu przyjdzie stanąć ziemskim herosom tym razem, bo Warrenowi Ellisowi bardzo długo udawało się utrzymywać ten sekret w tajemnicy. Ultimate`owe wcielenie Galactusa w niczym nie przypomina swojego żenującego, 616-stkowego oryginału, a scenarzysta świetnie je wykoncypował. Zresztą podobnie jest w przypadku nowych wcieleń wspomnianego Visiona, Kapitana Marvela, Falcona, Carol Denvers, Sentry`ego, Silver Surfera, Misty Knight i kilku innych postaci. Ich Ultimate`owe wersje zrobione są pomysłowo, oryginalnie i mają do odegrania konkretnie role w tej historii.
Scenariusz Warrena Ellisa może spokojnie konkurować z pierwszoligowymi serialowymi czy filmowymi produkcjami science-fiction znanymi z małego, bądź dużego ekranu. „Ultimate Galactus Trilogy” to bardzo dobrze napisana, wielowątkowa opowieść o zbliżającej się zagładzie, której obdarzeni wyjątkowymi możliwościami ludzie muszą stawić czoło. Babole logiczne są w niej ograniczone do minimum, w finale scenarzysta nie wyłożył się z żadnym żałosnym deus ex machina, rozwiązaniem z dupy, historia ma swoje tempo i daje się czytać z przyjemnością. Właściwie wszyscy bohaterowie dostają swoje pięć minut i każdy z nich swoje pojawienie się na scenie świetnie wykorzystuje. W komiksie wszystko trzyma się przysłowiowej kupy, jest napięcie, dramaturgia, szczypta nerdowskiego humoru (prawdziwą perełką jest Thor z „Exctinction” z kwestią „You. Military-industrial-complex drone girl. Bring us Beer!”). Komiks będzie strawny zarówno dla miłośnika trykotów, jak dla czytelnika, który nie przepada za kolorowymi kostiumami, które nota bene zostały ograniczone właściwie do niezbędnego minimum. Jak na uniwersum Ultimate zresztą przystało.
Fajnie, że przy okazji „Ultimate Trilogy” Marvel nie próbował na boku mnożyć dziesiątek niepotrzebnych tie-inów, rozwlekać historii po seriach regularnych. Cała opowieść Warrena Ellisa zamyka się właściwie w tych trzech epizodach i dodatku. Jest to niebagatelna zaleta i służy to spójności samej historii, w czasach, kiedy aby przeczytać jakiegoś crossa, trzeba śledzić dziesiątki tytułów, w których wątki rozmieniono na drobne.
Pod względem oprawy graficznej cała saga stoi na bardzo wysokim poziomie. W „Koszmarze” na wyżyny swoich umiejętności wspiął się Trevor Hairsine, którego styl rozpięty jest gdzieś pomiędzy Stevem Eptingiem a Bryanem Hitchem. „Sekret” na spółę narysowali, jak zwykle znakomity Steve McNiven i niewiele od niego słabszy Tom Raney. W „Wymarciu” Brandon Peterson, którego nie wspominałem zbyt dobrze z polskich „X-Menów”, pokazał jak można korzystać z rastrów w komiksie super-bohaterskim. Wizualnie „Trylogia Galactusa” wypada naprawdę świetnie.
„Ultimate Galactus Trilogy” jest świetną wizytówką dla całego imprintu Ultimate. Doskonale sprawdza się jako linia komiksów, w których reinterpretowano by klasyczne motywy i historyczne przygody z kręgu super-bohaterskiego w nowoczesnym duchu Alana Moore`a. Rzecz jasna pracy Warrena Ellisa, czy dziełom Marka Millara bardzo daleko do poziomu „Strażników” pod każdym względem, ale godne pochwały jest, że najlepsi twórcy z kręgu Ultimate kroczą drogą wyznaczoną przez Moore`a właśnie.
Wielka szkoda, że okładka i tytuł wydania zbiorczego zdradzają, przeciwko komu przyjdzie stanąć ziemskim herosom tym razem, bo Warrenowi Ellisowi bardzo długo udawało się utrzymywać ten sekret w tajemnicy. Ultimate`owe wcielenie Galactusa w niczym nie przypomina swojego żenującego, 616-stkowego oryginału, a scenarzysta świetnie je wykoncypował. Zresztą podobnie jest w przypadku nowych wcieleń wspomnianego Visiona, Kapitana Marvela, Falcona, Carol Denvers, Sentry`ego, Silver Surfera, Misty Knight i kilku innych postaci. Ich Ultimate`owe wersje zrobione są pomysłowo, oryginalnie i mają do odegrania konkretnie role w tej historii.
Scenariusz Warrena Ellisa może spokojnie konkurować z pierwszoligowymi serialowymi czy filmowymi produkcjami science-fiction znanymi z małego, bądź dużego ekranu. „Ultimate Galactus Trilogy” to bardzo dobrze napisana, wielowątkowa opowieść o zbliżającej się zagładzie, której obdarzeni wyjątkowymi możliwościami ludzie muszą stawić czoło. Babole logiczne są w niej ograniczone do minimum, w finale scenarzysta nie wyłożył się z żadnym żałosnym deus ex machina, rozwiązaniem z dupy, historia ma swoje tempo i daje się czytać z przyjemnością. Właściwie wszyscy bohaterowie dostają swoje pięć minut i każdy z nich swoje pojawienie się na scenie świetnie wykorzystuje. W komiksie wszystko trzyma się przysłowiowej kupy, jest napięcie, dramaturgia, szczypta nerdowskiego humoru (prawdziwą perełką jest Thor z „Exctinction” z kwestią „You. Military-industrial-complex drone girl. Bring us Beer!”). Komiks będzie strawny zarówno dla miłośnika trykotów, jak dla czytelnika, który nie przepada za kolorowymi kostiumami, które nota bene zostały ograniczone właściwie do niezbędnego minimum. Jak na uniwersum Ultimate zresztą przystało.
Fajnie, że przy okazji „Ultimate Trilogy” Marvel nie próbował na boku mnożyć dziesiątek niepotrzebnych tie-inów, rozwlekać historii po seriach regularnych. Cała opowieść Warrena Ellisa zamyka się właściwie w tych trzech epizodach i dodatku. Jest to niebagatelna zaleta i służy to spójności samej historii, w czasach, kiedy aby przeczytać jakiegoś crossa, trzeba śledzić dziesiątki tytułów, w których wątki rozmieniono na drobne.
Pod względem oprawy graficznej cała saga stoi na bardzo wysokim poziomie. W „Koszmarze” na wyżyny swoich umiejętności wspiął się Trevor Hairsine, którego styl rozpięty jest gdzieś pomiędzy Stevem Eptingiem a Bryanem Hitchem. „Sekret” na spółę narysowali, jak zwykle znakomity Steve McNiven i niewiele od niego słabszy Tom Raney. W „Wymarciu” Brandon Peterson, którego nie wspominałem zbyt dobrze z polskich „X-Menów”, pokazał jak można korzystać z rastrów w komiksie super-bohaterskim. Wizualnie „Trylogia Galactusa” wypada naprawdę świetnie.
„Ultimate Galactus Trilogy” jest świetną wizytówką dla całego imprintu Ultimate. Doskonale sprawdza się jako linia komiksów, w których reinterpretowano by klasyczne motywy i historyczne przygody z kręgu super-bohaterskiego w nowoczesnym duchu Alana Moore`a. Rzecz jasna pracy Warrena Ellisa, czy dziełom Marka Millara bardzo daleko do poziomu „Strażników” pod każdym względem, ale godne pochwały jest, że najlepsi twórcy z kręgu Ultimate kroczą drogą wyznaczoną przez Moore`a właśnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz