środa, 7 lutego 2018

#2368 - MCU 22 - Luke Cage (sezon 1)

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy

Na forum internetowym Avalon – najstarszym w polskim Internecie miejscu, w którym gromadzą się fani komiksów Marvela – każdy serial w chodzący w zakres MCU posiada swój oddzielny wątek, w którym miłośnicy superbohaterów Domu Pomysłów dyskutują o kolejnych odcinkach i sezonach poszczególnych produkcji oraz teoretyzują na temat merytorycznej zawartości zapowiedzianych dopiero produkcji. 



Jedynym wyjątkiem jest "Luke Cage" – on tam swojego wątku nie posiada. Nawet nieszczególny Iron Fist czy zapominalna Agent Carter mają swoje własne podwątki. Czemu zatem nikomu nie chciało się stworzyć żadnego dla Power Mana? Czy to naprawdę tak nijaki serial, że nawet fani nie mają na jego temat niczego interesującego do powiedzenia? 

Przede wszystkim jest to serial nieco bardziej – nazwijmy to – tematycznie skupiony, niż pozostałe produkcje z superbohaterskiego zakątka Netfliksa. W czasie gdy "Daredevil" i "Jessica Jones" eksplorują stosunkowo uniwersalne motywy, takie jak odpowiedzialność za własne czyny, radzenie sobie z traumą, granice prawa czy przemoc w relacjach międzyludzkich, "Luke Cage" to opowieść o problemach jednej konkretnej grupy społecznej – czarnoskórej mniejszości etnicznej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. To może być kwestią tego, że serial nie rezonuje aż tak dobrze z każdym odbiorcą. Nie chcę przez to napisać, że rasizm jest problemem ekskluzywnym dla czarnoskórych obywateli USA, bo oczywiście nie jest to prawdą – po prostu tak mocne osadzenie akcji serialu w tym konkretnym środowisku i tych konkretnych ramach społecznych siłą rzeczy uczyniło fabułę mniej uniwersalną. Czy to wada? Dla mnie nie, ostatecznie nie każdy serial musi mieć rozwodnionego przesłania – czasami warto spojrzeć właśnie na jakiś konkretny mikroklimat i zaobserwować, w jaki sposób następują pewne procesy społeczne.

Za kilka lat pewnie nie będziemy o tym pamiętać, ale Luke Cage powstał w dość szczególnym momencie historii, gdy w USA doszło do paru niepowiązanych ze sobą (choć składających się na spójny obraz sytuacji) incydentów, w których z rąk policji wskutek nadużycia środków przymusu bezpośredniego zginęło kilku czarnoskórych mężczyzn. Jednym z nich był licealista Trayvon Martin, zastrzelony przez zwierzchnika straży sąsiedzkiej. Przywołuję ten konkretny przypadek nie bez powodu – Martin nosił bowiem bluzę z kapturem, co było jedną z inspiracji nowego stroju Luke’a. Jak pamiętamy, ten bohater debiutował w latach siedemdziesiątych na fali popularności kina blaxsploitation – współczesna, serialowa wersja została interesująco przeprojektowana tak, by lepiej odpowiadać naszym czasom. 

Swoją drogą, to interesujący zbieg okoliczności, jak wdzięcznie moce Luke’a dopasowują się do roli współczesnego czarnoskórego superherosa – z pewnością (i zdaję sobie sprawę, że powtarzam tu dość zużytą już kontestację) dla afroamerykańskiej widowni jest w tym coś katarktycznego, widzieć czarnego bohatera mainstreamowego serialu telewizyjnego (w dzisiejszych czasach nie istnieje nic bardziej mainstreamowego, niż ekranizacje komiksów Marvela), który jest kuloodporny, ścigany przez system, uprzedzenia – ale niestrudzenie dąży do sprawiedliwości.

Napisałem niedawno coś w stylu, że ledwie toleruję samą koncepcję superbohaterstwa jako takiego – nie po to żyjemy przecież w demokratycznym, uporządkowanym społeczeństwie, by tolerować samozwańczych stróży prawa – ale czasami jestem w stanie pójść z tą koncepcją na duże kompromisy. I to jest właśnie taki przypadek, w którym superbohater nie jest tylko pustym power fantasy, ale wyrazistym symbolem skupiającym sobie marzenia i aspiracje jakichś grup społecznych. W dzisiejszych czasach ciągłych remiksów i eksperymentów łatwo o tym zapomnieć, ale wiele komiksowych postaci pierwotnie było właśnie takimi symbolami – Spider-Man na przykład w czasach swojego debiutu był postacią rewolucyjną, nastoletnim everymanem, który oprócz walki ze złem miał również prywatne życie, a sercowe rozterki i męki dorastania były dla niego równie istotne, co próby powstrzymania złoczyńców. Dziś, gdy ta postać została już kompletnie rozwodniona filmowymi rebootami, układami z Szatanem czy – co jest chyba najważniejsze – zupełnie inną, niż w czasach jego debiutu dynamiką społeczną, trudno jest o tym pamiętać. 

Luke Cage, choć bardzo się stara, nie jest w stanie uciec od nieprzekraczalnych barier gatunku superbohaterskiego. Świat kreowany w serialu jest taki, a nie inny, ponieważ to świat superbohaterów – superbohaterów, którzy muszą mieć coś do roboty. Żeby mieli coś do roboty, system musi być niewydajny, policja skorumpowana, a sądy niesprawiedliwe. I tak powstaje obraz świata wchłaniany później przez masowego odbiorcę – rzeczywistość, w której działający wbrew prawu, korzystający z przemocy bohater jest jedyną nadzieją na stworzenie jakiegokolwiek bezpiecznego środowiska oraz iluzji bezpieczeństwa. Na szczęście scenarzyści przynajmniej próbują zrobić z tą konwencją coś, co nieco ją zniuansuje. I tu wkracza do akcji drugi plan, na czele z Popem, mentorem głównego bohatera.

Pop to były gangster, który po odsiadce zakłada salon fryzjerski, który przeradza się w nieformalną przestrzeń społeczną dla młodych mieszkańców Harlemu. Pop przyciąga do siebie młodzież swoją reputacją – jego autonomię szanują nawet miejscowe tuzy przestępczego świata – co wykorzystuje, by dać jej bezpieczną przystań. W jego salonie panują określone zasady (słoik, do którego każdy, komu wymknie się brzydkie słowo, ma obowiązek wrzucić drobną sumę pieniędzy), a sam jego właściciel na wiele subtelnych sposobów wyrabia odwiedzającym pion moralny. Pop nie jest kimś z zewnątrz, sądowym kuratorem narzuconym wyrostkowi, któremu zdarzyło się wejść w konflikt z prawem o jeden raz za dużo. Jest człowiekiem z Harlemu, osobą znaną w lokalnym środowisku – kimś, kto dobrze wie, jak to jest być dzieciakiem z ubogiej rodziny i kto wykorzystuje tę wiedzę, by pomóc innym dzieciakom z ubogich rodzin. Prawdziwy superbohater. 

Podobnie jak Misty Knight, nieskorumpowana policjantka i idealistka działająca w granicach systemu. Na początku pierwszego sezonu odnosi się do idei samozwańczych stróżów prawa z dużym sceptycyzmem – w dyskusji ze swoim partnerem (jak się później okaże, kupionym przez Cottonmountha gliniarzem) wysuwa sensowne argumenty dlaczego superbohaterowie bawiący się w policjantów czynią więcej szkody, niż pożytku. Misty, podobnie jak Pop, jest osobą z Harlemu – widzimy nawet jej inicjały na boisku do koszykówki, na którym policjantka przekonuje jednego z wyrostków do współpracy, pokonując go w pojedynku na rzuty. Jest profesjonalna, ale i empatyczna – jest kimś, komu można zaufać. Drugim po Popie prawdziwym superbohaterem. Niestety, konwencja zmusza ich oboje do narracyjnej uległości. Pop, ze swoją skłonnością do polubownego załatwiania spraw, musi zginąć, by Luke miał motywację do bicia ludzi. Misty, ze swoim pionem moralnym, musi przejść załamanie, przewartościować swoje poglądy i dać Luke’owi moralny kredyt na dalszą działalność. Serial przez chwilę naprawdę mocno romansował z ideą przeformułowania idei superbohaterstwa na rzecz znacznie mniej efektownych, ale znacznie bliższych rzeczywistości i skuteczniejszych metod naprawiania świata, ale ostatecznie poddał się i wpadł w konwencyjne koleiny.

Mimo wszystko pierwszy sezon Luke Cage to wciąż bardzo poręczne narzędzie zbrodni do zabicia czasu. Przesycony czarną muzyką, niekonwencjonalnymi ujęciami oraz konsekwentnie używaną miodowozłotą paletą kolorystyczną jest serialem estetycznie bardzo przyjemnym zarówno dla oka, jak i ucha. Przeciąganie akcji, by wypełnić czas antenowy obligatoryjnymi trzynastoma godzinami materiału bywa uciążliwe, szczególnie pod koniec, nie jest to jednak problem większy, niż w poprzednich odsłonach netfliksowego zakątka MCU.

Podobał się wam tekst Michała? Jeśli tak, to zapraszam do lektury jego innych recenzji filmów i seriali z Marvel Cinematic Universe.

Brak komentarzy: