Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
W końcowym okresie działań związanych z II Wojną Światową, a także tuż po jej zakończeniu, Amerykanie przeprowadzili operację "Spinacz". Bez wiedzy Departamentu Stan, służby specjalne przerzucały na teren USA czołowych niemieckich naukowców. Byli to głównie fizycy i chemicy, ale znalazło się także i miejsce dla lekarzy. Alternatywna wersja tych wydarzeń stałą się kanwą mini-serii zatytułowanej"Ministry of Space", której pierwszy numer zadebiutował w 2001 roku.
Komiks rozpoczyna się w momencie, gdy trwa operacja "Spinacz", lecz szybko okazuje się, że wcześniej nazistowskich naukowców uprowadzili Brytyjczycy, dowodzeni przez komandora Johna Dashwooda. Człowiek ten ma wizję światowej dominacji Wysp Brytyjskich, która ma opierać się na podboju kosmosu. Oprócz owych wyobrażeń, ma on także całą masę pieniędzy, którymi przekonuje Winstona Churchilla, by utworzył i powierzył zwierzchnictwo nad tytułowym Ministerstwo Kosmosu. Tylko skąd Dashwood wziął owy majątek?
To pytanie tli się w tle komiksu, ale Warren Ellis kreują przede wszystkim utopijną historię, w której Wielka Brytania sukcesywnie podbija kosmos, stając się największą potęgą świata, przynosząc bardzo wygodne życie swoim obywatelom. Komiks opowiedziany jest oczywiście z perspektywy Dashwooda, którego powojenne losy nie były sielanką i obfitowały w traumatyczne wydarzenia. Lektura komiksu w znakomitej części upływa nam na obserwowaniu różnych fragmentów jego życia i przyznam się szczerze, nie jest to jakaś szczególnie mocno porywająca lektura. Ellis jest dla mnie jednym z tych twórców, po których automatycznie wymagam jakiegoś błysku, nietypowego podejścia, czy mocno zadziwiających rozwiązań. "Ministry of Space" tego pozornie nie posiada, prezentując nam historii wielkiego sukcesu, tutaj tylko zgrabnie wplecioną w historyczne fakty, od których w końcu stopniowo i konsekwentnie odchodzi.
Komiks ten kupiłem za grosze podczas tegorocznego MFKiG, zachęcony tym, że jest to jedno z nielicznych dzieł Warrena Ellisa, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Lektura "Ministry of Space", która najzwyczajniej w świecie nudziła, zarazem wyjaśniała fakt, że o tytule tym szczególnie głośno nie było. Główny bohater jest postacią jakich wiele i chociaż scenarzysta dał mu sporo charyzmy, to jednak na tle innych postaci stworzonych przez Ellisa nie wyróżnił się niczym szczególnym. Dodatkowo brakowało mi jakichś niespodziewanych zwrotów akcji, a wszystko toczyło się raczej utartymi ścieżkami. Jedynym elementem fabuły, który powstrzymał mnie przez rzuceniem tomem w ciemny kąt, była tajemnica pochodzenia pieniędzy, którymi Dashwood sfinansował początki swojej działalności. Ta kwestia wyjaśnia się w finale "Ministry of Space"...
...i jest on chyba największym zawodem, jaki tylko mógłbym sobie wyobrazić. Na pierwszy rzut oka zadanie wykonano poprawnie – szok jest ogromny, ale chyba nie do końca z tego powodu, jaki wyobraził sobie twórca. Mnie zdziwiło to, jak bardzo rozwiązanie to nie trzyma się kupy w stosunku do tego, co było dane nam oglądać. Co więcej, chociaż dowiadujemy się skąd bohater wziął środki, to nie poznajemy sposobu, w jaki wszedł w ich posiadanie. Pewnie ktoś powie, że przecież jest to komiks sci-fi i jest tu miejsce na luźną interpretację faktów lub lekkie ich przeinaczanie. Jasne, macie rację. Ale nawet komiksy z tego gatunku mają obowiązek nie wciskać nam ciemnoty tak otwarcie, jak na łamach "Ministry of Space" zrobił to Warren Ellis. Rozwiązanie tajemnicy podał nam bardzo niespodziewane i pewnie bym je docenił, gdyby nie stało zauważalnym okrakiem do tego, co pokazywano nam wcześniej na łamach komiksu. Wyraźnie brakuje jeszcze jednego zeszytu, który chociaż trochę wyjaśniłby nieścisłości.
Za rysunki w "Ministry of Space" odpowiedzialny jest Chris Weston, zaś kolory nakładała Laura Martin. Oboje spisali się bardzo dobrze, stając się największym plusem omawianego dziś komiksu. Weston postawił na obfitujące w detale, realistyczne rysunki. Od razu rzuca się w oczy dbałość o historyczne szczegóły, takie jak mundury, bronie czy pojazdy, zaś w tej bardziej futurystycznej części komiksu rysownik świetnie poradził sobie z przedstawieniem technologii. Wizualnie stanowi ona połączenie nowoczesności z klasycznymi rozwiązaniami, co sprawdza się idealnie. Także i kolorom trudno coś zarzucić. Laura Martin od lat wyróżnia się wśród kolorystów i "Ministry of Space" tylko potwierdza, że ma doskonałe wyczucie i nakładane przez nią barwy jedynie subtelnie podkreślają wszystkie wysiłki rysownika. To wciąż jednak dziwne uczucie pisać, że duet ten jest tą lepszą częścią tej mini-serii.
"Ministry of Space" jest jednym z tych komiksów Ellisa, które napotkały wydawnicze trudności. Tytuł zadebiutował w 2001 i wówczas ukazały się dwa z trzech zeszytów (każdy liczył po 24 strony). Na finał czytelnicy czekać musieli trzy lata, zaś na wydanie zbiorcze – dwa kolejne. Te zawiera wstęp autorstwa Marka Millara (w którym wychodzi jego wybujałe ego), posłowie scenarzysty i parę stron szkiców koncepcyjnych Westona. Materiały dodatkowe nie ratują jednak całości, która wciąż mieni się jako potężne rozczarowanie. I chociaż zapłaciłem za tom ten około 30zł, co tak naprawdę nie jest szczególnie duża kwotą, to jednak nie polecam iść w moje ślady. Warren Ellis ma w swoim dorobku całą masę lepszych komiksów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz