Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Kolor różowy jest w dzisiejszych czasach kojarzony z ogólnie rozumianą kobiecością (czy też raczej – dziewczęcością), jako symbol słodyczy, delikatności i – trochę – infantylności. Nie zawsze tak było. Jeszcze w XIX wieku ubrania barwy różowej chętnie noszone były przez mężczyzn, uznających ten kolor jako silny, wyrazisty symbol przebojowości i zdecydowania.
Jeśli chodzi o Kimberly, główną bohaterkę recenzowanego tu pierwszego numeru komiksowej mini-serii "Mighty Morphin Power Rangers: Pink", to ona zawsze łączyła w sobie oba te aspekty – była jednocześnie atrakcyjną nastolatką uganiającą się po centrach handlowych i silną, zdecydowaną wojowniczką, której osiągnięcia były imponujące nawet na tle reszty swojej drużyny. Gdy tylko dowiedziałem się, że ta konkretna bohaterka dostanie własny tytuł, od razu pomyślałem, że nie było lepszego wyboru. Kimberly jeszcze przed pojawieniem się Tommy'ego była jedną z najbardziej interesujących, wyrazistych i wielowymiarowych postaci w serialu.
Jako dziecko z rozbitej rodziny musiała uporać się z faktem, że jej rodzice umawiają się i nawiązują relacje z innymi osobami. Jako Rangerka potrafiła samodzielnie pokonać potwora, czyli dokonać czegoś, co udało się tylko Tommy'emu i kilku innym Wojownikom w historii serialu. Jako silna, charyzmatyczna osobowość została wybrana przez Lorda Zedda na swoją przyszłą żonę i nie tylko oparła się zaklęciu, jakie na nią rzucił, ale obróciła sytuację na swoją korzyść, przy okazji okrutnie zabawiając się kosztem złoczyńców.
Jako przywódczyni po przypadkowym przeniesieniu się w czasie do ery Dzikiego Zachodu samodzielnie powołała doraźną drużynę Power Rangers, dzięki którym uratowała przeszłość. Jako gimnastyczka artystyczna w końcu, Kim zdecydowała się opuścić drużynę i poświęcić zawodowemu uprawianiu sportu. W czym oczywiście nie ma niczego złego, ponieważ jej kariera Rangerki od samego początku do samego końca była całkowicie dobrowolna, a sam Zordon kilka razy wyraźnie podkreślał, że jego intencją nigdy nie było wymuszanie na swoich podopiecznych rezygnacji z prawdziwego życia kosztem walki ze złem.
Komiks, w odróżnieniu od głównej serii wydawanej przez Boom! Studios rozgrywa się w uniwersum serialu i opowiada historię Kimberly po opuszczeniu drużyny. Dokładny okres nie jest sprecyzowany, jednak biorąc pod uwagę wszystkie wskazówki obstawiałbym, że akcja toczy się w okolicach finału "Power Rangers Zeo" – Wojownicy znajdują się poza planetą, a był to jedyny moment gdy opuszczali Ziemię po odejściu Kimberly, a przed powrotem Zordona na jego rodzinną planetę Eltar. Z drugiej strony bohaterka w pewnym momencie trzyma w ręku telefon komórkowy, którego kształt i interfejs kojarzą się raczej z latami dwutysięcznymi, a nie późnymi dziewięćdziesiątymi, w których rozgrywa się akcja "Zeo". Prawdopodobnie mamy tu zatem do czynienia z kolejną alternatywną rzeczywistością, w której scenarzyści wybierają, które motywy i wydarzenia uznać za kanoniczne, a które zignorować. Nie mam z tym problemów, ponieważ historia jest bardzo samowystarczalna – na dobrą sprawę żeby się nią cieszyć nie trzeba nawet wiedzieć prawie nic o "Power Rangers", ponieważ narracja prowadzona przez główną bohaterkę dostarcza czytelnikom wszystkich niezbędnych informacji. To bardzo miły ukłon w stronę młodszych fanów, którzy nie znają pierwszych sezonów serialu, a chcieliby w pełni rozumieć kontekst fabuły.
Która jest... jednym z pierwszych problemów komiksu. Przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie ocenić to po pierwszym numerze. Intryga zapowiada się w dość mało wymyślny sposób – zaniepokojona brakiem kontaktu z mamą Kimberly jedzie do małego francuskiego miasteczka, w którym jej rodzicielka mieszka ze swoim nowym mężem. Na miejscu okazuje się, że wszyscy mieszkańcy gdzieś zniknęli, a po ulicach snują się ryboidalne monstra. Kimberly kontaktuje się z Zordonem, który – z uwagi na fakt, że Power Rangers chwilowo są nieosiągalni – doraźnie przywraca głównej bohaterce moce Wojowniczki. I tak Kim raz jeszcze przywdziewa różowy kostium i zaczyna badać sprawę.
W międzyczasie ratuje damselę w distresie – damsela ma na imię Serge i jest przystojnym ciemnoskórym Francuzem, który wdraża główną bohaterkę w sytuację. Chłopak, podobnie jak główna bohaterka, przybył spoza miasta. Okazało się, że cała miejscowość straciła kontakt z resztą świata, a ci, którzy próbowali je opuścić, by sprowadzić pomoc – znikali. Nocami po ulicach zaczęły krążyć dziwne istoty, które przemocą zabierał gdzieś ludzi. Po krótkim śledztwie okazało się, że za całą tę sytuację odpowiedzialny jest Złoty, który zmienia porwanych mieszkańców w potwory. Pierwszy numer kończy się w momencie, w którym najwierniejszy sługa Lorda Zedda zmienia mamę Kimberly w cthulhowatego stwora.
Wyżej napisałem, że fabuła jest pierwszym problemem tego komiksu, choć to nie do końca prawda – nie sama konstrukcja jest jej problemem, bo z tego pomysłu dało się wycisnąć naprawdę wiele ciekawych rzeczy. Intryga jest bardzo kameralna, przez większość czasu Kim jest sama albo z Serge'em – opustoszałe miasto, po którym snują się ryboludzie wprowadza bardzo fajny klimat rodem z lovecraftowskiego horroru. W dodatku komiks łata niektóre dziury fabularne serialu. No dobrze, może nie tyle łata, co wykorzystuje je, by usprawiedliwić fakt przywrócenia mocy Kimberly, ale to i tak bardzo fajny sposób na silniejsze powiązanie komiksu z serialowym uniwersum.
Problem polega na tym, że cały ten potencjał jest w dużej mierze niezagospodarowany, bo fabuła prowadzona jest w bardzo sztampowy sposób. Praktycznie nie ma żadnego sensownego stopniowania napięcia, wydarzenia po prostu pojawiają się jedno po drugim, czemu towarzyszy narracja prowadzona przez Kimberly – narracja, która w wielu przypadkach jest nieszczególnie potrzebna, bo nie dostarcza żadnych wartościowych informacji, a w dodatku zakłóca naturalny rytm akcji. Dialogi są nieco zbyt przesadnie ekspozycyjne, w dodatku – nieszczególnie dobrze napisane. Katastrofy oczywiście nie ma, ale przez to cały komiks nie jest aż tak dobry, jak mógłby być.
Graficznie jest... nieźle. Nie jest to może jakość, do której przyzwyczaił mnie autor ilustracji "Mighty Morphin Power Rangers", Hendry Prasetya, ale dynamiczna, lekko kanciasta kreska włoskiego rysownika Daniele'a Di Nicuolo pasuje do opowiadanej historii i sprawdza się bardzo dobrze. Czepiłbym się nieco zbyt stłumionej, ciemnej kolorystyki, ale znów – ton opowieści usprawiedliwia ten zabieg. Podobają mi się projekty kostiumów. W tym numerze widzimy cywilne ubranie Kim, które bohaterka sama stworzyła na wypadek, gdyby potrzebowała kostiumu i wyposażenia do walki z zagrożeniem. Składa się on z wygodnie wyglądającej odzieży, ochraniaczy na kolana i ramiona oraz łuku sportowego – coś, co rozsądna osoba założyłaby do walki w sytuacji, gdy musi polegać na własnej szybkości i zręczności. Ponadto jej klasyczny kostium Różowej Rangerki, który również pojawia się na kartach komiksu, uległ pewnemu przeprojektowaniu. Hełm pozostał niezmieniony, ale na klatce piersiowej zamiast białego rombu na różowym tle pojawia się wzór w kształcie litery V. Cały strój ma również sporo czarnych fragmentów, równoważących biel i róż. Wygląda to naprawdę bardzo fajnie i stanowi uczciwy estetyczny kompromis pomiędzy klasycznym projektem, a współczesnymi trendami. Oba kostiumy mają bardziej urbanistyczny styl odpowiadający obecnej sytuacji głównej bohaterki – samotnej wilczycy zdanej jedynie na siebie.
Generalnie jest to całkiem przyzwoity komiks. Trafiło się w nim kilka dość głupich momentów (Kim atakująca potwory rzucając w nie... monetami), a dialogi nie są jakoś specjalnie dobrze napisane – inna sprawa, że nie ma ich również zbyt wiele – ale generalnie jest dość solidnie. Co prawda mini-seria nie budzi we mnie tak wielkiego entuzjazmu jak główny komiks "Mighty Morphin Power Rangers" i nie umiałbym jej z czystym sumieniem polecić osobom spoza fandomu... ale nie zmienia to faktu, że będę kupował kolejne zeszyty tej mini-serii bez przekonania, że jest to kompletna strata czasu i pieniędzy. Ostatecznie pierwszy numer komiksu o Kimberly czytało mi się przyjemnie, a istnieje niezerowa szansa, że całość z czasem się rozkręci, więc póki do udzielam twórcom kredytu zaufania. Jeśli jednak chcecie rozpocząć swoją komiksową przygodę z Power Rangers, to sugerowałbym najpierw zapoznać się z regularną serią Higginsa i Prasetyi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz