Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach bloga poświęconego Image Comics, na który serdecznie zapraszam.
Szczerze powiedziawszy długo czekałem na moment, w którym będę mógł zrecenzować ten komiks. Ósmy tom „The Walking Dead” jest chyba tym, do którego wieloletni fani wciąż czują największy sentyment. Dlaczego? Jeśli w komiksach wciąż zdarza się coś, co zmienia oblicze danego tytułu na zawsze, to ten tom jest idealnym tego dowodem. Pytanie tylko, czy oznacza to jednocześnie, że komiks stoi na wysokim poziomie? Nie jestem do końca przekonany i w dzisiejszym tekście postaram się wyjaśnić dlaczego tak uważam.
Szczerze powiedziawszy długo czekałem na moment, w którym będę mógł zrecenzować ten komiks. Ósmy tom „The Walking Dead” jest chyba tym, do którego wieloletni fani wciąż czują największy sentyment. Dlaczego? Jeśli w komiksach wciąż zdarza się coś, co zmienia oblicze danego tytułu na zawsze, to ten tom jest idealnym tego dowodem. Pytanie tylko, czy oznacza to jednocześnie, że komiks stoi na wysokim poziomie? Nie jestem do końca przekonany i w dzisiejszym tekście postaram się wyjaśnić dlaczego tak uważam.
Na początek parę słów o fabule. Spełnia on najgorszy koszmar ekipy Ricka Grimesa, ponieważ pod więzienie podjeżdża zbrojna część mieszkańców Woodbury, prowadzona przez samego Gubernatora – człowieka, który według ich wiedzy już nie żył. Nie tylko chce przejąć więzienie wraz z wszystkimi zgromadzonymi tam zapasami, ale przyświeca mu także inny cel – zemsta na ludziach, którzy potwornie go okaleczyli.
Ten tom „Żywych trupów” przeszedł do historii cyklu głównie z powodu ogromnego stosu trupów, który się w nim pojawił. Po względnie spokojnym okresie spędzonym w więzieniu, twórcy komiksu raz jeszcze pokazują, że w serii tej absolutnie nikt nie może czuć się bezpiecznie. Tym razem nie tylko umierają osoby dotychczas uważane za nietykalne, ale dzieje się to bez żadnego patosu, znacząco większej ilości miejsca poświęconego na daną scenę czy po uprzednim czułym pożegnaniu ze swoimi bliskimi. Ich śmierć jest boleśnie zwykła, nagła i naprawdę zaskakująca - za to, jak Kirkman poprowadził tę scenę należą się brawa. Ale czy na pewno wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka?
Warto zwrócić uwagę, że w „Stworzonych, by cierpieć” tak naprawdę nikt nie ginie przypadkowo. Oczywiście nie będę zdradzał personaliów ofiar Gubernatora, ale żegnamy się z osobami, na które od jakiegoś czasu nie było wyraźnego pomysłu. Ich historia została już przedstawiona, charakter i poglądy zaprezentowane, a możliwość jakiejś znaczącej zmiany właściwie zerowa. Mieli swoje pięć minut, odegrali swoją rolę i odeszli. Zdumienie dotyczące scen poszczególnych zgonów jest duże, ale nikt tu nie ginie w połowie opowiadanego wątku, a całe zaskoczenie spowodowane jest tym, że zdecydowana większość obsady tego tomu to osoby, które poznaliśmy niemal na samym początku serii i „zawsze w nim były”. Kirkman znalazł świetny sposób na pozbycie się tych hamulcowych, żeby móc ruszyć dalej z historią Ricka Grimesa. Ósmy tom „The Walking Dead” raz jeszcze pokazuje, że w serii śmierć może ponieść absolutnie każdy, oprócz naszego jednorękiego terminatora. Może i jestem naiwny, ale uważam iż „Trupy” to jedyny w swoim rodzaju komiks dlatego, bo tu bez kłopotów można przeprowadzić głównego bohatera cyklu i bardzo prawdopodobne, że cała seria zupełnie by na tym nie ucierpiała.
Nie zrozumcie mnie źle – nie przeszkadza mi fakt, że Rick przeżył wydarzenia z tego tomu. Nie podoba mi się to, jak wyraźnie robi się z niego postać, której losami nie idzie się zbytnio przejmować – on jest po prostu nietykalny i potrafi wykosić wszystko, nawet pomimo braku jednej dłoni i byciu, delikatnie mówiąc, raczej chuderlakiem.
Zauważyliście już zapewne, że nie wspomniałem jeszcze ani razu o czymś innym niż siekanina, która mieliśmy w tym tomie? I słusznie, ponieważ „Made to Suffer” zasadniczo nie oferuje nic ponadto. Jeśli szukacie nawet niezbyt pogłębionego portretu psychologicznego któregoś z bohaterów, to porzućcie wszelką nadzieję – ósmy tom „The Walking Dead” to po prostu jedna wielka i krwawa strzelanina. Czy zabrakło miejsca na cokolwiek innego? Nie sądzę, myślę że dałoby radę zmienić kilka scen na korzyść społecznego aspektu serii.
Jak wszyscy doskonale wiemy, diabeł tkwi w szczegółach. O ile na pierwszy rzut oka wydaje się, że Charlie Adlard rysuje „Made to Suffer” na swoim standardowym, średnim poziomie, o tyle bliższe przyjrzenie się niektórym kadrom że sprawić płacz. Na jednym kadrze mamy przedstawioną postać X, a na kolejnym tę samą osobę, tylko sekundę później i w lekkim przybliżeniu, możemy być niemal pewni że artysta dał jej w międzyczasie dał jej inną fryzurę, kształt i owal twarzy, a cały ten zabieg nie ma najmniejszego uzasadnienia. Jedynie nieco lepiej jest na stronach, które w całości są jednym, dużym rysunkiem.
Oczywiście komiks nie posiada żadnych dodatków i polskie wydanie od Taurusa jest bardzo solidne, niedrogie i... zapewne wyprzedane. Z cała pewnością jest to najważniejszy tom w dotychczasowej historii „The Walking Dead”, ale czy jest najlepszy? Moim zdaniem zdecydowanie nie – uważam, że zarówno pod względem fabularnym jak i rysunkowym dużo lepiej prezentował się chociażby tom czwarty. Nie każdy musi się ze mną zgadzać i dlatego serdecznie zachęcam do sięgnięcia po ten tom w celu wyrobienia sobie własnego zdanie. Ja wystawiam czwórkę, ale z dużym minusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz