Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a pierwotnie ukazał się on na łamach jego bloga poświęconego Image Comics.
Od dłuższego czasu patrzę na swoją komiksową półkę i jestem przerażony. Posiadam bowiem już osiemnaście tomów polskiego wydania „The Walking Dead”, a do dziś powstała recenzja zaledwie czterech pierwszych tomów. Kto wie, być może teraz właśnie zmotywuję się do częstszego pisania o tym cyklu? Zwłaszcza, że opisywany dzisiaj tom jest zdecydowanie jednym z najlepszych i w przeciwieństwie do serialowego wcielenia Żywych Trupów, motyw więzienia bynajmniej nie razi po oczach, ani także zdecydowanie nie nudzi.
Od dłuższego czasu patrzę na swoją komiksową półkę i jestem przerażony. Posiadam bowiem już osiemnaście tomów polskiego wydania „The Walking Dead”, a do dziś powstała recenzja zaledwie czterech pierwszych tomów. Kto wie, być może teraz właśnie zmotywuję się do częstszego pisania o tym cyklu? Zwłaszcza, że opisywany dzisiaj tom jest zdecydowanie jednym z najlepszych i w przeciwieństwie do serialowego wcielenia Żywych Trupów, motyw więzienia bynajmniej nie razi po oczach, ani także zdecydowanie nie nudzi.
Na potrzeby recenzji będę korzystać z polskiego tytułu tomu, który brzmi „Najskrytsze pragnienia”. Jest on w pewien sposób przełomowy, ponieważ wprowadza do świata opanowanego przez zombie postać Michonne – czarnoskórej kobiety dzierżącej samurajski miecz, która z niezwykła łatwością przebija się przez hordy nieumarłych. Jednak to nie jej historia je wiodącym wątkiem tego tomu, chociaż Robert Kirkman daje jej sporo „miejsca antenowego” i od samego początku zaznacza fakt, że skrywa ona pewne tajemnice. Czwarty trejd „The Walking Dead” to przede wszystkim kontynuacja historii z tomu poprzedniego, który zakończył się konfliktem między więźniami, a grupą Ricka. Nikogo nie powinno dziwić, kto wyszedł z niego obronną ręką. Ważne jest JAK do tego doszło i co z tego wyniknie. Szykuje się sporo zmian w grupie, w której zaczynają mnożyć się konflikty. Tymczasem zombie cały czas czają się w ciemnych zakamarkach...
Od samego początku istnienia „The Walking Dead”, scenarzysta Robert Kirkman udowadniał, że to nie apokalipsa zombie jest najważniejsza, a losy ludzi, którzy ja przetrwali. Twórca skupia się na tym jak zachodzą w nich zmiany i zaczynają przystosowywać się do życia w świecie tak niebezpiecznym, że nawet minuta nieuwagi może drogo kosztować. Dotychczas jednak grupa Ricka była wspierającym się monolitem i właśnie to zmienia się w czwartym tomie cyklu. Sposób w jaki oficer Grimes rozprawił się z jednym z więźniów wyjątkowo nie spodobał się Tyreese’owi i od tego momentu te dwa niezwykle trudne charaktery ścierają się ze sobą przy każdej okazji. Początkowo jedynie słownie, później do głosu dojdą inne argumenty. Jest to pewna odmiana, ponieważ dotąd to Rick był moralnym kompasem w grupie i starał się jej przewodzić w najbardziej moralny sposób. W „Najskrytszych marzeniach” coś w nim pęka. Przekracza pierwszą granicę przystosowującą go do życia w nowej rzeczywistości, w której nie obowiązują już znane kodeksy etyczne. Kirkman bardzo fajnie zaakcentował to, że Rick mimo wszystko wciąż jest jedynie człowiekiem, który zmęczony odpowiedzialnością popełnia błędy.
Po drugiej strony konfliktu jest wspomniany Tyreese. Tu muszę nieco zganić Kirkmana za niekonsekwencję. Jest bowiem dla mnie dziwne, że to akurat ta postać ma pretensje do Ricka za zastrzelenie jednego z więźniów, podczas gdy sam w poprzednim tomie z zimną krwią udusił młodego Chrisa. Tyreese, chociaż trudno mu odmówić słuszności w pewnych wątkach, po prostu nie pasuje do roli oponenta Ricka. Podejrzewam, że Kirkman chciał przeciwko byłemu policjantowi postawić osobę równie silną i sprawną fizycznie co on, ponieważ konflikt pomiędzy Grimesem a, przykładowo, Hershellem z całą pewnością nie byłby tak efektowny.
Oczywiście czwarty tom „The Walking Dead” to nie tylko trzy wymienione wcześniej postacie. Cała reszta obsady również dostaje swoje pięć minut. Trudno nie odnieść wrażenia, że tym razem Kirkman zdecydował o odejściu postaci wobec której nie miał żadnych konkretnych planów. Tak czy inaczej, sekwencja z udziałem właśnie tej osoby jest bardzo mocna i kończy się moim zdaniem godnym pożegnaniem.
Podobnie jak poprzednie dwa tomy, tak i ten zilustrowany został przez Charciego Adlarda przy pomocy Cliffa Rathburna. Wciąż uważam, że artyście temu daleko do poziomu prezentowanego przez Tony’ego Moore’a, lecz pomału zaczynam się do niego przekonywać. Adlard nie akcentuje tak mocno drugiego planu, a jego gruba kreska momentami przeszkadza w czytaniu, lecz to w sumie dobrze że artysta nie małpuje swojego poprzednika i zaznacza w „The Walking Dead” swoją rolę. Z całą pewnością może podobać się to, że sceny w których powinniśmy poczuć lekki niesmak spełniają swoją rolę. Zresztą powtórzę to, co napisałem już wcześniej – Adlard jest stałym rysownikiem serii do dziś i wszystkie moje narzekania na niego nie mają ani sensu, ani tym bardziej mocy sprawczej.
„Najskrytsze pragnienia” Taurus wydał niemal identycznie jak wygląda oryginał od Image. Mój egzemplarz kosztował 40zł, lecz jest ono już niedostępne, a jego drugie wydanie jest o trzy złote droższe. Komiks nie posiada żadnych dodatków, nawet pod postacią galerii okładek poszczególnych zeszytów. Jest to jednak standard w „The Walking Dead”, chociaż nie ukrywam, że mi się on po prostu nie podoba. Polskie wydanie pochwalić należy za lepszy jakościowo papier, grubszą okładkę i przy tym niższą cenę niż oryginał (co prawda jedynie o kilka złotych, ale jednak). Uniknięto także poważniejszych literówek czy błędnych tłumaczeń.
Moim zdaniem czwarty tom „The Walking Dead” jest zdecydowanie najlepszym spośród dotąd przeze mnie opisanych. Dzieje się naprawdę dużo i cała lektura leci jak z bicza strzelił, a po jej zakończeniu chce się więcej. Oby tak dalej. Ode mnie zasłużona piątka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz