Julian Antonisz to niewątpliwie jeden z najciekawszych artystów epoki
PRL-u. Ten rozkochany w absurdzie, surrealizmie i grotesce satyryk,
przez Jana Strękowskiego trafnie nazwany Stanisławem Bareją filmu
animowanego, sztuce poświęcał się bez reszty. Dzięki świeżo wydanym
"Opowieściom graficznym" okazuje się, że był nie tylko reżyserem,
scenarzystą, plastykiem, kompozytorem i wynalazcą. Był (a przynajmniej
zdarzyło mu się bywać) również komiksiarzem.
Charakterystycznym dowcipem i lekkością cechują się
też komiksowe dokonania osobliwego artysty. Co najważniejsze, "Opowieści
graficzne" stanowią bardzo ciekawe uzupełnienie jego filmografii.
Przede wszystkim ze względu na różnice między językiem komiksu a
językiem kina. Wszak autor znakomitej "Fobii" (1967) tworzył filmy
niezwykle specyficzne nie tylko ze względu na treść, ale też formę. Tym
samym historie wyzbyte typowych dlań pulsujących obrazów, zapętlanych
ujęć oraz rytmicznej muzyki - środków całkiem przecież obcych medium,
które u swojej podstawy ma bezruch i dźwięki, które można sobie tylko
wyobrażać - pozwalają spojrzeć na twórczość Antonisza z nieco szerszej
perspektywy.
Najstarszy ze znajdujących się tu utworów, "Przygody Hitlera", datowany jest na 1954 rok,
kiedy autor miał zaledwie 12 lub 13 lat. Jak we wstępie do zbioru
informuje druga z jego córek, Sabina Antoniszczak,
narysował go dla młodszego brata Ryszarda (również przyszłego twórcy
filmów animowanych). Dzieło to było zaś rezultatem fascynacji komiksami
francuskimi, które pożyczał im szkolny kolega, oraz popularnej wówczas
zabawy, której uczestnicy wymyślali rozmaite sposoby na skrzywdzenie
Hitlera. Przygody dyktatora, który podąża tropem zbiega z obozu koncentracyjnego, są tu więc ciągiem slapstickowych gagów
ukazujących go jako przygłupiego niedorajdę i wiecznego pechowca. A to
go pszczoła użądli i spadnie w przepaść, a to go piorun trafi i jeszcze
pies obsika. Nie ma lekko.
"Przygody Hitlera" to pod pewnymi względami całkiem wyraźny zwiastun
przyszłej twórczości Antonisza. Po pierwsze, rzecz ma charakter
mocno przewrotny i kpiarski, tak jak większość jego dokonań. Po drugie,
stanowi ona popis wyobraźni obfitującej w niezliczone pomysły oscylujące
wokół ledwie jednego tematu, co fani jego animacji znają z imponujących
kreatywnością tytułów pokroju "Filmu o sztuce... biurowej"
(1975). Po trzecie, inspiracją dla historii była
przecież najzwyklejsza codzienność autora i jego kolegów z podwórka. A w
podobny sposób powstała niemała część jego filmografii. "Idę sobie
ulicą i naraz widzę surrealistyczną scenkę, czasem jestem
świadkiem zdumiewającej wymiany zdań, innym razem oglądam niesłychany
graficznie czy merytorycznie plakat" - mówił dziennikarzowi magazynu "Film".
Codzienność
była też inspiracją dla fotograficznego komiksu "Jak powstało
Muzeum Filmu Noc-Camera" z 1984 roku. W zamierzeniu pomysłowego
surrealisty utwór ten miał niejako
dokumentować przerobienie zbudowanego przezeń domku letniskowego na
obiekt, który promowałby jego działalność. W nim znaleźć
się miały jego liczne wynalazki ułatwiające mu pracę nad tworzeniem
filmów bez użycia kamery (jedynych filmów, które oferowały mu całkowitą
niezależność, a widowni "pierwotny, autentyczny pomysł autora" zamiast
"odtwórczej już formy dzieła"). Co niekoniecznie spodziewane, "Jak
powstało..." to kompilacja zwykle
niepowiązanych ze sobą zdjęć. Artysta połączył fotografie
upamiętniające go z rodziną reklamującą planowany przybytek, niedowołane
czy niedoświetlone odbitki z różnych sesji oraz amatorskie
prace jednej z córek.
Z jednej strony ten zaskakująco spójny komiks jest hołdem dla samego aktu
tworzenia (dopiero kreatywność czyni rzeczywistość ciekawą), z drugiej
stanowi dowód miłości autora do rodziny (jej zostało poświęcone najwięcej miejsca). Nie znalazło się tu
zaś ani jedno zdjęcie upamiętniające któryś z jego wynalazków, co
zresztą posłużyło Antoniszowi do typowego dlań autoironicznego żartu: "Szkoda
tylko, że ani jeden samochód się nigdy jeszcze nie zatrzymał (co prawda w
muzeum nie ma eksponatów, to może i lepiej, bo unikamy kompromitacji)".
Niestety beztroska, pełna wigoru opowiastka nagle się urywa i pozostawia spory niedosyt.
Pozostałe dwa tytuły wypełniające "Opowieści graficzne" to z kolei
parodie. Publikowany w latach 80. na łamach "Gazety Krakowskiej" cykl "Z
życia smoka" jest jedną wielką parafrazą legendy o Smoku Wawelskim.
Prosty, lakoniczny i dynamiczny, przypomina zagraniczne kreskówki w
stylu "Strusia Pędziwiatra" (1966-1973), przy czym cechuje się
charakterystycznym dla artysty karykaturalnym stylem. Największą uwagę
zwraca sam bohater tytułowy. Antonisz, jak to nierzadko czynił ze swoimi
postaciami, upodobnił go bowiem do samego siebie poprzez dorysowanie mu
brody i okularów. Szkoda tylko, że seria jego przygód składa się z
ledwie trzech epizodów. Odnoszę wrażenie, że twórca nie zdążył się
jeszcze "rozkręcić" i te powstałe historyjki były ledwie rozgrzewką
przed czymś więcej.
Zamykające całość "Pierony" to rysunkowy scenopis do nigdy
niezrealizowanej animacji. Podstawą tej wcale ostrej satyry na
socrealizm jest totalna, a więc sztuczna heroizacja jej bohaterów,
przywołująca na myśl to, co w znakomitym dokumencie kreacyjnym "Wanda Gościmińska. Włókniarka"
(1975) zrobił Wojciech Wiszniewski. Fabuła
Antonisza przedstawia losy dwóch górników, którzy otrzymali
zadanie przekopania się przez jądro Ziemi aż do Australii, co miało
miejsce w latach 50., kiedy "pracowano wyłącznie dla idei i wykonywano
lekko na przykład 3500%
normy albo i więcej". Oczywiście ich sukces jest nieunikniony. Rzecz w
tym, że "tamci z NATO" wykopany przez górników szyb zaczęli
wykorzystywać do szerzenia "propagandy burżuazyjnego stylu życia".
Zaczęli wrzucać doń "bardzo
obleśne
zdjęcia porno-graficzne-kolorowe chcąc (...) rozerotyzować proletariat i
położyć nam plan 6-cio letni". A to nie wszystko - nie zabrakło też
stonki ziemniaczanej, a nawet starych kalesonów.
"Pierony", które doprawdy ciężko mi wyobrazić sobie w formie filmu,
którym miał być, to zdecydowanie najmocniejszy punkt kompilacji. Po ich
lekturze szybko do głowy
przychodzą pytania typu: Jak wyglądały powstałe filmy Antonisza w formie
scenopisów? Jak duże były różnice między nimi a już ich zrealizowanymi
wersjami? Osobiście chętnie przekonałbym się w drugim tomie "Opowieści
graficznych". Nawet jeśli miałby być pozycją jeszcze bardziej
hermetyczną. Wszak dla fanów, do których zbiór jest skierowany, nie
będzie to stanowiło najmniejszego problemu. A przecież nasz jedyny w
swoim rodzaju surrealista zapisywał wszystkie swoje pomysły. To oznacza,
że do scenopisów można by i dorzucić coś więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz