Do kolejnej części naszego podsumowania zaprosiliśmy tych, których roboczo określiłem naszymi satelitami. Wypowiadają się zatem krytycy, którzy współpracują z nami okazjonalnie (Ochnik), tacy, którzy robili to wcześniej, a obecnie skupiają się na własnej twórczości (Gizicki), aktywiści, których działaniom mocno kibicujemy i wspomagamy, jak tylko możemy (Deptuch) czy z rozrzewnieniem wspominają pionierskie czasy Kolorowych (Mazur). Do kompletu opinii ich autorstwa dołączyłem również wypowiedz Krzysztofa Ryszarda Wojciechowskiego, regularnego członka naszej redakcji, która całkiem niedawno pojawiła się na jego blogu. A w następnym tygodniu głos zabiorą wydawcy.
Michał Ochnik (piszący o popkulturze bloger, gościnnie publikujący na Kolorowych):
Dziwny był to rok – wybitnie dziwny. Jedna komiksowa afera goniła drugą, wydawnictwa zaciskały pasa niekiedy bardzo mocno ograniczając ofertę, zaś stosunkowo niedawno przeciekająca rura empikowej polityki współpracy z wydawnictwami (nie tylko komiksowymi) pękła i szambo wybiło w internecie, aczkolwiek nie tylko. Ale po kolei.
Korowód afer rozpoczęła z hukiem antologia „Chopin. New Romantic”, a konkretniej – szokujące doniesienie TVN-u o przerażającym komiksie profanującym postać Wielkiego Polaka Fryderyka Chopina. Daruję sobie w tym miejscu głębszą analizę tej niesmacznej sytuacji, jako że chyba wszyscy chcemy o niej jak najszybciej zapomnieć. Niestety „chopingate” pokazała wyraźnie, że cała praca u podstaw polskiego środowiska komiksowego zdała się, za przeproszeniem, psu na budę, a przeciętny obywatel naszego kraju wciąż patrzy na komiks jak na medium infantylne i niegodne uwagi.
Drugą ważną rzeczą, o której należy wspomnieć jest nowa formuła Festiwalu Komiksowa Warszawa, który – w odróżnieniu od poprzedniej edycji imprezy – połączony był z Warszawskimi Targami Książki. Zdania o tej fuzji były podzielone, ja osobiście bawiłem się na tej imprezie całkiem przyzwoicie i nie rozumiem zarzutów o „zepchnięciu komiksiarzy do piwnicy”. Mógłbym jeszcze dość długo pisać o niesławnych karteczkach post-it, o innych mniejszych czy większych aferach, ale – szczerze powiedziawszy – kompletnie mi się nie chce. Ten rok był naprawdę nieciekawym czasem dla komiksu w Polsce i cieszy mnie, że zbliża się on już do końca.
Może zatem wspomnę na zakończenie o tym, czym anno domini 2011 przyjemnie mnie zaskoczył. Przede wszystkim – „Scienta Occulta”, naprawdę znakomity komiks duetu Sienicki/Okólski. Mainstreamowy, popkulturowy i bardzo przyjemny w odbiorze. Cieszy, że takie inicjatywy wciąż powstają w naszym kraju i na dodatek jest ich coraz więcej. Cieszy też, że polski komiks drobnymi kroczkami przebija się do ogólnie pojętego mainstreamu, czy to za sprawą analizy „Wilqa” w TVP Kultura, czy z powodu kinowej wersji Jeża Jerzego, czy nawet dzięki temu nieszczęsnym Chopinowi. Cieszy też – last but not least – deklaracja Śledzia o kontynuowaniu jego legendarnej sagi o Swobodnych Jeźdźcach.
Ostatni akapit poświęcę nie podsumowaniu, a pewnemu życzeniu – chciałbym, by polski komiks rozwijał się prężnie, konsekwentnie i na przekór kryzysowi, prezentując nam szeroki wachlarz komiksów mądrych, zabawnych, nietuzinkowych i, przede wszystkim, dobrych.
Daniel Gizicki (były redaktor Kolorowych Zeszytów, który po opuszczenia naszego pokładu wrócił na stare śmieci i realizowaniu własnych projektów, jako scenarzysta):
Od razu napiszę o komiksach, które najbardziej mi się podobały z wydanych w 2011, żeby mieć to z głowy. „Diefenbach” - najlepsze rysunki, „Czasem” - najlepsza historia, „Keft” - najlepszy zin z najlepszym dissem na różnych takich i owakich, najlepszy zin jako taki - „Deus Ex Machina”, najlepszy szorciak - „Ucieczka pod ziemię” Karola Konwerskiego i Mateusza Skutnika z komiksowego wydania śląskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”, najlepszy pasek - ten o chomikach z zina „Mydło”.
Po kilkuletniej przerwie zacząłem też pojawiać się na komiksowych imprezach i bardzo pozytywnie zaskoczył mnie progres tychże. FKW i MFK, mimo że mają swoje wady, to udane festiwale. Jestem też bardzo rad, że tu i ówdzie w Polsce udają się takie komiksowe akcje, jak choćby wspominany dodatek do „Wyborczej” czy happeningi w Lublinie. Bardzo fajnie i bardzo dobrze.
Jeśli o mnie chodzi, jako twórcę i aktywistę, to ten rok był bardzo pracowity. Współorganizowałem kilka eventów takich choćby, jak komiksowe spotkania w katowickim Rondzie Sztuki (choć tu lwia zasługa Marcelego Szpaka), retrospektywną wystawę (nieskromnie powiem, że jak na razie chyba jedną z bardziej atrakcyjnych wystaw w Polsce) Marka Turka „Zabij czas w Melinie”, która podsumowywała 15-lecie twórczości tego autora czy ostatnią akcję „Dniówkę z komiksem”. Spontaniczny i radosny udział ludzi spoza komiksowa w tych wydarzeniach daje jasno do myślenia, że trzeba takie akcje robić kiedy i gdzie się tylko da.
Ponadto napisałem trochę scenariuszy. Cały czas pracujemy z Krzyśkiem Małeckim nad „Postapo” (tytuł roboczy), wraz z Mikołajem Ratką i Tomkiem Kontnym szaleliśmy na łamach „Ultramaryny” z komiksem o śląskim detektywie. Zabawa była o tyle przednia, że ja pisałem jeden odcinek a Tomek kontynuował go wedle własnego widzimisię, nie znając do momentu publikacji tego, co ja napisałem. A Mikołaj to z anielską cierpliwością i perfekcyjną dokładnością rysował.
Ale, ale! Śląsk! Zawiązała się nieformalna Śląska Ekipa Komiksowa (w skrócie „Sieka”?), która się wzięła do roboty i już na początku roku światło dzienne ujrzy zbiór komiksów historycznych o Gliwicach, gdzie lokalni twórcy dobitnie zamoczyli pióra i ołówki obok takich tuzów jak Przemysław Surma czy Rafał Szłapa. Ponadto na wiosnę będzie można poznać inny owoc wspólnej pracy, ale o tym na razie cicho sza.
2011? Dobry rok.
Łukasz Mazur (współzałożyciel Kolorowych Zeszytów, który obecnie prężnie działa w wydawnictwie ATY):
Mijający rok już na samym początku rozwiał moje nadzieje na to, że istnieje szansa, aby komiks, jako forma sztuki, miał realną szansę przebić się do głównego nurtu kultury i przestał być traktowany (przynajmniej przez tych z kulturą obytą), jako coś infantylnego, dla dzieci, jak jej – wspominając jedną z tegorocznych inicjatyw – bękart. Wszystko za sprawą rozdmuchanej afery z antologią „Chopin. New Romantic”, w której wystarczyło zestawić Szopena z przekleństwami by zniweczyć wieloletni trud w dopychaniu się komiksu na świecznik kultury. A może nawet nie zniweczyć, tylko pokazać, że trud ten szedł na marne, bo z tego, że recenzje komiksów pojawiają się w programach kulturalnych, gazetach lub czasopismach, co z tego, że kręci się dokumenty nt. zasłużonych twórców – wystarczyło, że TVN odkrył „wielki skandal”, a kadry i dymki wróciły tam gdzie ich miejsce.
Po tym przydługim i nieco dramatycznym wstępie musze jednak przyznać, że gdy owa nadzieja została rozwiana, to żyło mi się z tym znacznie lepiej. Po co praca u podstaw, jak i tak można dobrze się bawić. Numerem jeden tego roku był Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi, który pokazał siłę polskiego komiksu. Ukazały się od dawna zapowiadane „Szelki” oraz „Diefenbach”, „Fotostory” mianowane przez niektórych, jako następca kultowego „Osiedla Swoboda” czy w końcu gros zinów, który cieszył (i cieszy nadal – oby trwało to w najlepsze) jak mało co. Simon Bisley, Brian Azzarello czy Eduardo Risso w moim mniemaniu byli jedynie dodatkiem - w przypadku tego pierwszego trzeba jednak przyznać, że dość barwnym (w pozytywny sposób); a dwukrotny przyjazd (wcześniej na Bałtycki Festiwal Komiksu) posiadającego polskie korzenie artysty był również jednym z kilku najważniejszych wydarzeń 2011. I tych, które najmilej wspominać będę.
Jeśli chodzi o samo „mięcho”, czyli komiksy, to wszystko rozpoczęło się doskonałym „Pinokio” Winshlussa (wydanym przez Kulturę Gniewu), który w pierwszych tygodniach przez wielu określany był komiksem roku i jak dla mnie nie oddał żółtej koszulki lidera do samego końca. Przynajmniej jeśli chodzi o pozycje zagraniczne. Bo jeśli chodzi o rodzimych twórców, to pierwsze miejsce na podium należy się doskonałym „Szelkom” Szyłaka i Stefańca. Reporterzy tefałenu pewnie określiliby go porno-bełkotem, a Jerzego Szyłaka wysłaliby za kratki (bo wiadomo co takiemu jeszcze siedzi w głowie?), ale musieliby przynajmniej docenić fantastyczną grafikę (a raczej malunki) za które odpowiedzialny jest Wojciech Stefaniec. Komiks powstawał przez wiele lat (co czasem widać na kolejnych stronach), ale warto było czekać, by napawać się każdym kadrem. I tutaj płynnie przechodzę do artysty roku, którego imię i nazwisko padło parę sekund temu – Stefaniec nie miał sobie równych. I nie wiem czy w roku kolejnym znajdzie się śmiałek, którego mazy zachwycą bardziej, niż współtwórcy „Szelek”. Warto też wspomnieć, że świetnie daje on sobie radę nie tylko z kolorem, ale i z czarno-białymi tworami (które szczerze mówiąc są bliższe sercu memu i nie ograniczam się z tą „miłością” tylko do prac Stefańca). Cieszy bardzo powrót do czynnego komiksowania Michała Rzecznika (Mazola), którego humor i podejście do komiksowania bardzo sobie cenię. Czekam teraz jeszcze na jakiś album z jego pracami, który mam nadzieję pojawi się w roku kolejnym. Na koniec nie można nie wspomnieć o tegorocznym odkryciu, czyli Sławomirze Lewandowskim, który pojawił się znikąd z trzema albumami na Festiwalu Komiksowa Warszawa i zachwycił wielu. Niestety mam wrażenie, że nie tylu, co powinien, bo jego twórczość wydaje się nie dostrzegana i póki co nie doceniana tak, jak jej się to (w moim mniemaniu naturalnie) należy. Ale może kolejny rok (i kolejne albumy) to zmienią? Może jakiś wydawca zainteresuje się pracami Sławka?
Skoro już o nadziejach mowa, to do powyższych dołączę kilka innych – kolejny album/albumy Michała Śledzińskiego (w tym „Na szybko spisane 3” poproszę!) i Karola Kalinowskiego (coby godnie uczcić 10lecie twórczości), zapowiadający się świetnie komiks duetu Dominik Szcześniak/Marcin Rustecki czy papierowego „Ziniola” (nie tylko w postaci debestofów; chociaż te równie chętnie na półce postawię). I oczywiście jak od kilku lat z tęsknotą czekam na legendarną już chyba książeczkę do „Prosto z piekła”.
Z rozczarowań wymienię tylko jedno – „Konstrukt”. Miało być tak pięknie – 10 zeszytów rocznie, tysiące czytelników i powrót do złotych lat TM-Semica. A wyszło jak zawsze – pokazały się ledwo cztery numery (i to cudem), a niedawno cała inicjatywa przeszła z papieru do internetu (tzn. póki co zapowiedziano to przejście, bo szczerze wątpię czy tak będzie naprawdę i w takiej ilości jak to zapowiadano kilkanaście miesięcy temu). Wszystko to w akompaniamencie dezinformacji i bełkotu, jaki serwował głównodowodzący projektem, Jakub Kijuc – postać tragiczna tego przedsięwzięcia. Było ponoć przecież tak dobrze, wszystko sprzedawało się świetnie, a jednak „Konstrukt” upadł, zanim tak naprawdę wzniósł się na jakiekolwiek wyżyny. Szkoda (nawet pomimo tego, że cały czas nie jestem w stanie przedrzeć się przez pierwszy numer). Cieszę się natomiast, że Kubie udało się znaleźć nowe miejsce dla swoich bohaterów – tym razem nie jest to papier, a pluszowa forma. Oby tym razem wypaliło!
A tak zupełnie osobiście (ale nadal komiksowo) – po opuszczeniu pokładu Kolorowych w pierwszej połowie roku, wszystkie swe siły włożyłem w oficynę wydawniczą ATY, którą prowadzę z dwoma serdecznymi kumplami - Jackiem Jastrzębskim i Mateuszem Trąbińskim. W minionym roku wypuściliśmy cztery publikacje, z czego dwie nominowane zostały w trwającym jeszcze plebiscycie Komiksy Roku, a „La Masakra” pretendowała do tego miana również na łódzkiej emefce. Miało być tych publikacji pięć, lecz grudniowy „Triceps” dzięki drukarni musieliśmy przełożyć na początek kolejnego roku. Swoją drogą zawsze myślałem, że tłumaczenie wydawców o przełożeniu premier komiksów kłopotami z drukiem, to dobra wymówka. Jednak życie pokazało, że plakaty, ulotki wyborcze czy kalendarze są najwidoczniej nieco wyżej w priorytetach drukarni (i szczerze mówiąc ciężko się dziwić). Na przyszły rok planujemy minimum pięć publikacji (plus pierwszy „Triceps”), więc pracy trochę będzie. Mam nadzieję, że u nas i czytelników samej radości z tym związanej będzie tyle samo jak nie więcej.
I to tyle, jeśli chodzi o te mijające dwanaście miesięcy. Jak na te wszystkie problemy rynku, to było całkiem nieźle. Oby kolejny rok był równie udany (jeśli nie lepszy). A my, komiksiarze, róbmy swoje.
PS. Tego typu podsumowania, to również dobry moment, żeby nieco się "poklepać po plecach". Wiec i jak serdecznie klepię Dominika Szcześniaka i Maćka Pałkę za dobrą komiksową robotę, którą wykonują u siebie w Lublinie! Podziwiam Was, chłopaki!
Paweł Deptuch (jeden z największych polskich fanów „Invincible`a” i innych tworów Roberta Kirkmana, prowadzący stronę Kirkmania.pl)
Dla mnie mijający komiksowy rok był ciężki. Zauważyłem, że coraz rzadziej sięgam po importowe albumy wydawane w ojczystym języku, a częściej po oryginalne wydania zza granicy. Tytuły, które mnie interesują i chcę czytać są albo porzucane (ostatnio „Hellblazer” i „Swamp Thing”) albo w ogóle niewydawane. Zmęczyło mnie już obchodzenie się smakiem, czekanie na obiecywane, w nieskończoność przesuwane i w rezultacie zawieszane pozycje. Za dużo takich sytuacji było w ostatnich latach i już po prostu pękła mi żyłka.
Mogę ponarzekać na rodzimych wydawców tytułów frankofońskich i amerykańskich, ale z pewnością nie mam nic do zarzucenia edytorom mangowym. Dwa nowe, znakomite tytuły („Pluto” i „Uzumaki”), które ukazały się w tym roku, zakończenie serii „Heat” oraz zapowiedzi na przyszły rok („Domu”, „Gyo”, „Battle Royale”), podtrzymują we mnie wiarę na nadejście lepszych czasów tego gatunku w naszym kraju.
Cieszy mnie ostatnio wzmożona aktywność rodzimych twórców. Co prawda nie ogarniam liczby wydawanych zinów i wolałbym jednak dostawać do ręki całe albumy, to jednak budujący jest fakt, że mamy tylu utalentowanych artystów, którzy próbują się wybić. „Scienta Occulta”, „Bler”, „Biocosmosis”, „Diefenbach”, sukces Szymona Kudrańskiego na amerykańskim rynku (a także udane próby zaprezentowania się w mainstreamie Roberta Adlera i Anny Wieszczyk) to dowód, że polskie komiksowo ma się naprawdę dobrze. Smuci jedynie koniec „Konstruktu”, ale na jego miejsce już pojawiły się kolejne serie jak „Henryk Kaydan”, „Człowiek bez Szyi” czy szumnie zapowiadany „Biały Orzeł”.
Z imprez odwiedziłem jedynie BFK, ale nie mogę się nacieszyć tym, że w końcu do Polski zawitali twórcy z najwyższej międzynarodowej półki (nie twierdzę, że wcześniej się nie pojawiali, ale Amerykanie czy Brytyjczycy nie często nas odwiedzają) – Azzarello, Risso, Sandoval i Bisley to prawdziwe zaskoczenie tego roku. Jak widać, można zapraszać tego typu gości, jeśli się chce (i ma się na to środki). Gdzieś słyszałem, że Jim Lee pomieszkuje we Włoszech, a Charlie Adlard rysuje w swoim domku gdzieś na zboczach Wielkiej Brytanii ;)
Wielka szkoda, że nasz rynek coraz bardziej się kurczy, schodzi do podziemia, bądź w odmęty Internetu. Szkoda, że są problemy z dystrybucją, że casualowy czytelnik nie ma okazji sięgnąć po jakiś tani zeszyt. Ale dobrze, że są jakieś promienie nadziei, przecież po każdym pożarze zawsze przychodzi oczyszczenie i wszystko na nowo się odradza.
Krzysztof Ryszard Wojciechowski (bloger, członek redakcji Kolorowych Zeszytów, a nie żadne ciało niebieskie)
Nie będę ukrywał, że dla mnie osobiście był to dobry rok. Zacząłem publikować na Kolorowych, na pewno rozwinąłem warsztat recenzenta i zdobyłem wielu nowych wrogów, a jak mawiał Mussolini - molti nemici, molto onore. Napotkałem pewne miłe problemy z magazynowaniem - kolekcja wyszła poza regał i zaczęła rozprzestrzeniać się po pokoju. Jeśli chodzi o lektury, to dla mnie rok znowu stał pod znakiem uzupełniania zaległości - nie prowadzę dokładnego spisu, ale przeczytałem grubo ponad pięćdziesiąt albumów, z których co prawda nowości stanowiły mały procent, ale na pewno większy niż w latach ubiegłych. Niestety, dalej nie udaje mi się być na bieżąco. Najbardziej wstydliwy jest fakt, że nie mam jeszcze na półce "Sprawy rodzinnej" Eisnera i ostatnio wydanych Tintinów. Byłyby pewnie wysoko w moim rankingu.
Polski współczesny komiks nie bardzo mnie interesuje, bo zazwyczaj mija się z moimi oczekiwaniami, więc jako recenzent nawet się za to nie biorę. Tym bardziej, że ciężko było by mi się silić na obiektywizm gdy scenariusze są często pretekstowe a niekiedy strona graficzna wygląda jak projekty chust dla rezerwy. Gdybym coś takiego napisał w recenzji to mogła by być z tego tylko chryja. Tutaj więc mam na pewno największe zaległości. Z tegorocznych krajowych albumów najbardziej kuszą mnie "Rewolucje", "Diefenbach" i "Czasem", ale będą musiały poczekać na lepsze czasy dla mojej kieszeni. Prywatnie bardzo kibicuję Mei i uważam ją za prawdziwy talent - który, jeśli będzie się dalej rozwijał (scenariusze!), może stać się prawdziwą indywidualnością polskiego komiksu...
Trzema najważniejszymi zagranicznymi albumami, jakie ukazały się w tym roku na naszym rynku są według mnie : "Uzumaki", "Pinokio" i "Stuck Rubber Baby". Nie miałem wielkich problemów z selekcją - ich obecność w tym zestawieniu wydaje mi się oczywista. Tak się znakomicie składa, że te trzy tytuły prezentują trzy różne oblicza medium. Mamy tu wybitną obyczajową powieść graficzną, bezpretensjonalny europejski komiks artystyczny i japońskie arcydzieło horroru, gatunku z którym komiks zazwyczaj - warto to podkreślić - nie do końca sobie radzi. I chyba właśnie dlatego, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, byłoby to właśnie "Uzumaki".
Z rzeczy nie wybitnych, ale wartych uwagi, przychodzi mi na myśl kilka tytułów. Bez większego wnikania w listy tegorocznych publikacji, wymieniłbym graficznie zachwycające "Wybryki Xinophixeroxa", intrygującego od strony formalnej "Carlos Gardel. Głos Argentyny" i znakomicie zapowiadającą się serię "Long John Silver". Wydaje mi się, że trochę bez echa przeszedł "projekt digitalizacji prasowych seriali obrazkowych z prasy i czasopism" i albumowe wydanie "Tajemnic Poznania", a szkoda, bo to przecież fajne inicjatywy. Najważniejszym wznowieniem był oczywiście "Maus".
Tyle dobrego. A co było złe w tym roku to wszyscy wiemy. Zainteresowanym problemy rynkowe są znane aż za dobrze. Z rzeczy, które mnie osobiście najbardziej zabolały, wymienię kilka - ostateczna decyzja Egmontu o rezygnacji z wydawania "Sagi o Potworze z Bagien", krótka kariera "Kaczogrodu" (dla mnie - ze względu na Dona Rosę - najatrakcyjniejszej serii kioskowej od wielu lat), kolejne przesunięcie daty publikacji "Lost Girls" i brak bardziej rozbudowanej zagranicznej oferty z Kultury Gniewu. Na szczęście na przyszły rok optymistycznie nastraja rozrastająca się oferta Centrali i odważniejsze wejście Taurusa w komiks europejski. Jeśli na rynku pojawi się więcej serii pokroju wspomnianego "Long John Silvera", a Centrala będzie wydawać tak dobre powieści graficzne jak "SRB", to w tych dwóch segmentach będzie dobrze...
Dziwny był to rok – wybitnie dziwny. Jedna komiksowa afera goniła drugą, wydawnictwa zaciskały pasa niekiedy bardzo mocno ograniczając ofertę, zaś stosunkowo niedawno przeciekająca rura empikowej polityki współpracy z wydawnictwami (nie tylko komiksowymi) pękła i szambo wybiło w internecie, aczkolwiek nie tylko. Ale po kolei.
Korowód afer rozpoczęła z hukiem antologia „Chopin. New Romantic”, a konkretniej – szokujące doniesienie TVN-u o przerażającym komiksie profanującym postać Wielkiego Polaka Fryderyka Chopina. Daruję sobie w tym miejscu głębszą analizę tej niesmacznej sytuacji, jako że chyba wszyscy chcemy o niej jak najszybciej zapomnieć. Niestety „chopingate” pokazała wyraźnie, że cała praca u podstaw polskiego środowiska komiksowego zdała się, za przeproszeniem, psu na budę, a przeciętny obywatel naszego kraju wciąż patrzy na komiks jak na medium infantylne i niegodne uwagi.
Drugą ważną rzeczą, o której należy wspomnieć jest nowa formuła Festiwalu Komiksowa Warszawa, który – w odróżnieniu od poprzedniej edycji imprezy – połączony był z Warszawskimi Targami Książki. Zdania o tej fuzji były podzielone, ja osobiście bawiłem się na tej imprezie całkiem przyzwoicie i nie rozumiem zarzutów o „zepchnięciu komiksiarzy do piwnicy”. Mógłbym jeszcze dość długo pisać o niesławnych karteczkach post-it, o innych mniejszych czy większych aferach, ale – szczerze powiedziawszy – kompletnie mi się nie chce. Ten rok był naprawdę nieciekawym czasem dla komiksu w Polsce i cieszy mnie, że zbliża się on już do końca.
Może zatem wspomnę na zakończenie o tym, czym anno domini 2011 przyjemnie mnie zaskoczył. Przede wszystkim – „Scienta Occulta”, naprawdę znakomity komiks duetu Sienicki/Okólski. Mainstreamowy, popkulturowy i bardzo przyjemny w odbiorze. Cieszy, że takie inicjatywy wciąż powstają w naszym kraju i na dodatek jest ich coraz więcej. Cieszy też, że polski komiks drobnymi kroczkami przebija się do ogólnie pojętego mainstreamu, czy to za sprawą analizy „Wilqa” w TVP Kultura, czy z powodu kinowej wersji Jeża Jerzego, czy nawet dzięki temu nieszczęsnym Chopinowi. Cieszy też – last but not least – deklaracja Śledzia o kontynuowaniu jego legendarnej sagi o Swobodnych Jeźdźcach.
Ostatni akapit poświęcę nie podsumowaniu, a pewnemu życzeniu – chciałbym, by polski komiks rozwijał się prężnie, konsekwentnie i na przekór kryzysowi, prezentując nam szeroki wachlarz komiksów mądrych, zabawnych, nietuzinkowych i, przede wszystkim, dobrych.
Daniel Gizicki (były redaktor Kolorowych Zeszytów, który po opuszczenia naszego pokładu wrócił na stare śmieci i realizowaniu własnych projektów, jako scenarzysta):
Od razu napiszę o komiksach, które najbardziej mi się podobały z wydanych w 2011, żeby mieć to z głowy. „Diefenbach” - najlepsze rysunki, „Czasem” - najlepsza historia, „Keft” - najlepszy zin z najlepszym dissem na różnych takich i owakich, najlepszy zin jako taki - „Deus Ex Machina”, najlepszy szorciak - „Ucieczka pod ziemię” Karola Konwerskiego i Mateusza Skutnika z komiksowego wydania śląskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”, najlepszy pasek - ten o chomikach z zina „Mydło”.
Po kilkuletniej przerwie zacząłem też pojawiać się na komiksowych imprezach i bardzo pozytywnie zaskoczył mnie progres tychże. FKW i MFK, mimo że mają swoje wady, to udane festiwale. Jestem też bardzo rad, że tu i ówdzie w Polsce udają się takie komiksowe akcje, jak choćby wspominany dodatek do „Wyborczej” czy happeningi w Lublinie. Bardzo fajnie i bardzo dobrze.
Jeśli o mnie chodzi, jako twórcę i aktywistę, to ten rok był bardzo pracowity. Współorganizowałem kilka eventów takich choćby, jak komiksowe spotkania w katowickim Rondzie Sztuki (choć tu lwia zasługa Marcelego Szpaka), retrospektywną wystawę (nieskromnie powiem, że jak na razie chyba jedną z bardziej atrakcyjnych wystaw w Polsce) Marka Turka „Zabij czas w Melinie”, która podsumowywała 15-lecie twórczości tego autora czy ostatnią akcję „Dniówkę z komiksem”. Spontaniczny i radosny udział ludzi spoza komiksowa w tych wydarzeniach daje jasno do myślenia, że trzeba takie akcje robić kiedy i gdzie się tylko da.
Ponadto napisałem trochę scenariuszy. Cały czas pracujemy z Krzyśkiem Małeckim nad „Postapo” (tytuł roboczy), wraz z Mikołajem Ratką i Tomkiem Kontnym szaleliśmy na łamach „Ultramaryny” z komiksem o śląskim detektywie. Zabawa była o tyle przednia, że ja pisałem jeden odcinek a Tomek kontynuował go wedle własnego widzimisię, nie znając do momentu publikacji tego, co ja napisałem. A Mikołaj to z anielską cierpliwością i perfekcyjną dokładnością rysował.
Ale, ale! Śląsk! Zawiązała się nieformalna Śląska Ekipa Komiksowa (w skrócie „Sieka”?), która się wzięła do roboty i już na początku roku światło dzienne ujrzy zbiór komiksów historycznych o Gliwicach, gdzie lokalni twórcy dobitnie zamoczyli pióra i ołówki obok takich tuzów jak Przemysław Surma czy Rafał Szłapa. Ponadto na wiosnę będzie można poznać inny owoc wspólnej pracy, ale o tym na razie cicho sza.
2011? Dobry rok.
Łukasz Mazur (współzałożyciel Kolorowych Zeszytów, który obecnie prężnie działa w wydawnictwie ATY):
Mijający rok już na samym początku rozwiał moje nadzieje na to, że istnieje szansa, aby komiks, jako forma sztuki, miał realną szansę przebić się do głównego nurtu kultury i przestał być traktowany (przynajmniej przez tych z kulturą obytą), jako coś infantylnego, dla dzieci, jak jej – wspominając jedną z tegorocznych inicjatyw – bękart. Wszystko za sprawą rozdmuchanej afery z antologią „Chopin. New Romantic”, w której wystarczyło zestawić Szopena z przekleństwami by zniweczyć wieloletni trud w dopychaniu się komiksu na świecznik kultury. A może nawet nie zniweczyć, tylko pokazać, że trud ten szedł na marne, bo z tego, że recenzje komiksów pojawiają się w programach kulturalnych, gazetach lub czasopismach, co z tego, że kręci się dokumenty nt. zasłużonych twórców – wystarczyło, że TVN odkrył „wielki skandal”, a kadry i dymki wróciły tam gdzie ich miejsce.
Po tym przydługim i nieco dramatycznym wstępie musze jednak przyznać, że gdy owa nadzieja została rozwiana, to żyło mi się z tym znacznie lepiej. Po co praca u podstaw, jak i tak można dobrze się bawić. Numerem jeden tego roku był Międzynarodowy Festiwal Komiksu w Łodzi, który pokazał siłę polskiego komiksu. Ukazały się od dawna zapowiadane „Szelki” oraz „Diefenbach”, „Fotostory” mianowane przez niektórych, jako następca kultowego „Osiedla Swoboda” czy w końcu gros zinów, który cieszył (i cieszy nadal – oby trwało to w najlepsze) jak mało co. Simon Bisley, Brian Azzarello czy Eduardo Risso w moim mniemaniu byli jedynie dodatkiem - w przypadku tego pierwszego trzeba jednak przyznać, że dość barwnym (w pozytywny sposób); a dwukrotny przyjazd (wcześniej na Bałtycki Festiwal Komiksu) posiadającego polskie korzenie artysty był również jednym z kilku najważniejszych wydarzeń 2011. I tych, które najmilej wspominać będę.
Jeśli chodzi o samo „mięcho”, czyli komiksy, to wszystko rozpoczęło się doskonałym „Pinokio” Winshlussa (wydanym przez Kulturę Gniewu), który w pierwszych tygodniach przez wielu określany był komiksem roku i jak dla mnie nie oddał żółtej koszulki lidera do samego końca. Przynajmniej jeśli chodzi o pozycje zagraniczne. Bo jeśli chodzi o rodzimych twórców, to pierwsze miejsce na podium należy się doskonałym „Szelkom” Szyłaka i Stefańca. Reporterzy tefałenu pewnie określiliby go porno-bełkotem, a Jerzego Szyłaka wysłaliby za kratki (bo wiadomo co takiemu jeszcze siedzi w głowie?), ale musieliby przynajmniej docenić fantastyczną grafikę (a raczej malunki) za które odpowiedzialny jest Wojciech Stefaniec. Komiks powstawał przez wiele lat (co czasem widać na kolejnych stronach), ale warto było czekać, by napawać się każdym kadrem. I tutaj płynnie przechodzę do artysty roku, którego imię i nazwisko padło parę sekund temu – Stefaniec nie miał sobie równych. I nie wiem czy w roku kolejnym znajdzie się śmiałek, którego mazy zachwycą bardziej, niż współtwórcy „Szelek”. Warto też wspomnieć, że świetnie daje on sobie radę nie tylko z kolorem, ale i z czarno-białymi tworami (które szczerze mówiąc są bliższe sercu memu i nie ograniczam się z tą „miłością” tylko do prac Stefańca). Cieszy bardzo powrót do czynnego komiksowania Michała Rzecznika (Mazola), którego humor i podejście do komiksowania bardzo sobie cenię. Czekam teraz jeszcze na jakiś album z jego pracami, który mam nadzieję pojawi się w roku kolejnym. Na koniec nie można nie wspomnieć o tegorocznym odkryciu, czyli Sławomirze Lewandowskim, który pojawił się znikąd z trzema albumami na Festiwalu Komiksowa Warszawa i zachwycił wielu. Niestety mam wrażenie, że nie tylu, co powinien, bo jego twórczość wydaje się nie dostrzegana i póki co nie doceniana tak, jak jej się to (w moim mniemaniu naturalnie) należy. Ale może kolejny rok (i kolejne albumy) to zmienią? Może jakiś wydawca zainteresuje się pracami Sławka?
Skoro już o nadziejach mowa, to do powyższych dołączę kilka innych – kolejny album/albumy Michała Śledzińskiego (w tym „Na szybko spisane 3” poproszę!) i Karola Kalinowskiego (coby godnie uczcić 10lecie twórczości), zapowiadający się świetnie komiks duetu Dominik Szcześniak/Marcin Rustecki czy papierowego „Ziniola” (nie tylko w postaci debestofów; chociaż te równie chętnie na półce postawię). I oczywiście jak od kilku lat z tęsknotą czekam na legendarną już chyba książeczkę do „Prosto z piekła”.
Z rozczarowań wymienię tylko jedno – „Konstrukt”. Miało być tak pięknie – 10 zeszytów rocznie, tysiące czytelników i powrót do złotych lat TM-Semica. A wyszło jak zawsze – pokazały się ledwo cztery numery (i to cudem), a niedawno cała inicjatywa przeszła z papieru do internetu (tzn. póki co zapowiedziano to przejście, bo szczerze wątpię czy tak będzie naprawdę i w takiej ilości jak to zapowiadano kilkanaście miesięcy temu). Wszystko to w akompaniamencie dezinformacji i bełkotu, jaki serwował głównodowodzący projektem, Jakub Kijuc – postać tragiczna tego przedsięwzięcia. Było ponoć przecież tak dobrze, wszystko sprzedawało się świetnie, a jednak „Konstrukt” upadł, zanim tak naprawdę wzniósł się na jakiekolwiek wyżyny. Szkoda (nawet pomimo tego, że cały czas nie jestem w stanie przedrzeć się przez pierwszy numer). Cieszę się natomiast, że Kubie udało się znaleźć nowe miejsce dla swoich bohaterów – tym razem nie jest to papier, a pluszowa forma. Oby tym razem wypaliło!
A tak zupełnie osobiście (ale nadal komiksowo) – po opuszczeniu pokładu Kolorowych w pierwszej połowie roku, wszystkie swe siły włożyłem w oficynę wydawniczą ATY, którą prowadzę z dwoma serdecznymi kumplami - Jackiem Jastrzębskim i Mateuszem Trąbińskim. W minionym roku wypuściliśmy cztery publikacje, z czego dwie nominowane zostały w trwającym jeszcze plebiscycie Komiksy Roku, a „La Masakra” pretendowała do tego miana również na łódzkiej emefce. Miało być tych publikacji pięć, lecz grudniowy „Triceps” dzięki drukarni musieliśmy przełożyć na początek kolejnego roku. Swoją drogą zawsze myślałem, że tłumaczenie wydawców o przełożeniu premier komiksów kłopotami z drukiem, to dobra wymówka. Jednak życie pokazało, że plakaty, ulotki wyborcze czy kalendarze są najwidoczniej nieco wyżej w priorytetach drukarni (i szczerze mówiąc ciężko się dziwić). Na przyszły rok planujemy minimum pięć publikacji (plus pierwszy „Triceps”), więc pracy trochę będzie. Mam nadzieję, że u nas i czytelników samej radości z tym związanej będzie tyle samo jak nie więcej.
I to tyle, jeśli chodzi o te mijające dwanaście miesięcy. Jak na te wszystkie problemy rynku, to było całkiem nieźle. Oby kolejny rok był równie udany (jeśli nie lepszy). A my, komiksiarze, róbmy swoje.
PS. Tego typu podsumowania, to również dobry moment, żeby nieco się "poklepać po plecach". Wiec i jak serdecznie klepię Dominika Szcześniaka i Maćka Pałkę za dobrą komiksową robotę, którą wykonują u siebie w Lublinie! Podziwiam Was, chłopaki!
Paweł Deptuch (jeden z największych polskich fanów „Invincible`a” i innych tworów Roberta Kirkmana, prowadzący stronę Kirkmania.pl)
Dla mnie mijający komiksowy rok był ciężki. Zauważyłem, że coraz rzadziej sięgam po importowe albumy wydawane w ojczystym języku, a częściej po oryginalne wydania zza granicy. Tytuły, które mnie interesują i chcę czytać są albo porzucane (ostatnio „Hellblazer” i „Swamp Thing”) albo w ogóle niewydawane. Zmęczyło mnie już obchodzenie się smakiem, czekanie na obiecywane, w nieskończoność przesuwane i w rezultacie zawieszane pozycje. Za dużo takich sytuacji było w ostatnich latach i już po prostu pękła mi żyłka.
Mogę ponarzekać na rodzimych wydawców tytułów frankofońskich i amerykańskich, ale z pewnością nie mam nic do zarzucenia edytorom mangowym. Dwa nowe, znakomite tytuły („Pluto” i „Uzumaki”), które ukazały się w tym roku, zakończenie serii „Heat” oraz zapowiedzi na przyszły rok („Domu”, „Gyo”, „Battle Royale”), podtrzymują we mnie wiarę na nadejście lepszych czasów tego gatunku w naszym kraju.
Cieszy mnie ostatnio wzmożona aktywność rodzimych twórców. Co prawda nie ogarniam liczby wydawanych zinów i wolałbym jednak dostawać do ręki całe albumy, to jednak budujący jest fakt, że mamy tylu utalentowanych artystów, którzy próbują się wybić. „Scienta Occulta”, „Bler”, „Biocosmosis”, „Diefenbach”, sukces Szymona Kudrańskiego na amerykańskim rynku (a także udane próby zaprezentowania się w mainstreamie Roberta Adlera i Anny Wieszczyk) to dowód, że polskie komiksowo ma się naprawdę dobrze. Smuci jedynie koniec „Konstruktu”, ale na jego miejsce już pojawiły się kolejne serie jak „Henryk Kaydan”, „Człowiek bez Szyi” czy szumnie zapowiadany „Biały Orzeł”.
Z imprez odwiedziłem jedynie BFK, ale nie mogę się nacieszyć tym, że w końcu do Polski zawitali twórcy z najwyższej międzynarodowej półki (nie twierdzę, że wcześniej się nie pojawiali, ale Amerykanie czy Brytyjczycy nie często nas odwiedzają) – Azzarello, Risso, Sandoval i Bisley to prawdziwe zaskoczenie tego roku. Jak widać, można zapraszać tego typu gości, jeśli się chce (i ma się na to środki). Gdzieś słyszałem, że Jim Lee pomieszkuje we Włoszech, a Charlie Adlard rysuje w swoim domku gdzieś na zboczach Wielkiej Brytanii ;)
Wielka szkoda, że nasz rynek coraz bardziej się kurczy, schodzi do podziemia, bądź w odmęty Internetu. Szkoda, że są problemy z dystrybucją, że casualowy czytelnik nie ma okazji sięgnąć po jakiś tani zeszyt. Ale dobrze, że są jakieś promienie nadziei, przecież po każdym pożarze zawsze przychodzi oczyszczenie i wszystko na nowo się odradza.
Krzysztof Ryszard Wojciechowski (bloger, członek redakcji Kolorowych Zeszytów, a nie żadne ciało niebieskie)
Nie będę ukrywał, że dla mnie osobiście był to dobry rok. Zacząłem publikować na Kolorowych, na pewno rozwinąłem warsztat recenzenta i zdobyłem wielu nowych wrogów, a jak mawiał Mussolini - molti nemici, molto onore. Napotkałem pewne miłe problemy z magazynowaniem - kolekcja wyszła poza regał i zaczęła rozprzestrzeniać się po pokoju. Jeśli chodzi o lektury, to dla mnie rok znowu stał pod znakiem uzupełniania zaległości - nie prowadzę dokładnego spisu, ale przeczytałem grubo ponad pięćdziesiąt albumów, z których co prawda nowości stanowiły mały procent, ale na pewno większy niż w latach ubiegłych. Niestety, dalej nie udaje mi się być na bieżąco. Najbardziej wstydliwy jest fakt, że nie mam jeszcze na półce "Sprawy rodzinnej" Eisnera i ostatnio wydanych Tintinów. Byłyby pewnie wysoko w moim rankingu.
Polski współczesny komiks nie bardzo mnie interesuje, bo zazwyczaj mija się z moimi oczekiwaniami, więc jako recenzent nawet się za to nie biorę. Tym bardziej, że ciężko było by mi się silić na obiektywizm gdy scenariusze są często pretekstowe a niekiedy strona graficzna wygląda jak projekty chust dla rezerwy. Gdybym coś takiego napisał w recenzji to mogła by być z tego tylko chryja. Tutaj więc mam na pewno największe zaległości. Z tegorocznych krajowych albumów najbardziej kuszą mnie "Rewolucje", "Diefenbach" i "Czasem", ale będą musiały poczekać na lepsze czasy dla mojej kieszeni. Prywatnie bardzo kibicuję Mei i uważam ją za prawdziwy talent - który, jeśli będzie się dalej rozwijał (scenariusze!), może stać się prawdziwą indywidualnością polskiego komiksu...
Trzema najważniejszymi zagranicznymi albumami, jakie ukazały się w tym roku na naszym rynku są według mnie : "Uzumaki", "Pinokio" i "Stuck Rubber Baby". Nie miałem wielkich problemów z selekcją - ich obecność w tym zestawieniu wydaje mi się oczywista. Tak się znakomicie składa, że te trzy tytuły prezentują trzy różne oblicza medium. Mamy tu wybitną obyczajową powieść graficzną, bezpretensjonalny europejski komiks artystyczny i japońskie arcydzieło horroru, gatunku z którym komiks zazwyczaj - warto to podkreślić - nie do końca sobie radzi. I chyba właśnie dlatego, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, byłoby to właśnie "Uzumaki".
Z rzeczy nie wybitnych, ale wartych uwagi, przychodzi mi na myśl kilka tytułów. Bez większego wnikania w listy tegorocznych publikacji, wymieniłbym graficznie zachwycające "Wybryki Xinophixeroxa", intrygującego od strony formalnej "Carlos Gardel. Głos Argentyny" i znakomicie zapowiadającą się serię "Long John Silver". Wydaje mi się, że trochę bez echa przeszedł "projekt digitalizacji prasowych seriali obrazkowych z prasy i czasopism" i albumowe wydanie "Tajemnic Poznania", a szkoda, bo to przecież fajne inicjatywy. Najważniejszym wznowieniem był oczywiście "Maus".
Tyle dobrego. A co było złe w tym roku to wszyscy wiemy. Zainteresowanym problemy rynkowe są znane aż za dobrze. Z rzeczy, które mnie osobiście najbardziej zabolały, wymienię kilka - ostateczna decyzja Egmontu o rezygnacji z wydawania "Sagi o Potworze z Bagien", krótka kariera "Kaczogrodu" (dla mnie - ze względu na Dona Rosę - najatrakcyjniejszej serii kioskowej od wielu lat), kolejne przesunięcie daty publikacji "Lost Girls" i brak bardziej rozbudowanej zagranicznej oferty z Kultury Gniewu. Na szczęście na przyszły rok optymistycznie nastraja rozrastająca się oferta Centrali i odważniejsze wejście Taurusa w komiks europejski. Jeśli na rynku pojawi się więcej serii pokroju wspomnianego "Long John Silvera", a Centrala będzie wydawać tak dobre powieści graficzne jak "SRB", to w tych dwóch segmentach będzie dobrze...
24 komentarze:
O w końcu jakaś interesująca opinia - chodzi mi oczywiście o Pana Invincible :)
Satelici, to bardzo mocarstwowe podejście.
Paweł zwrócił uwagę na ciekawą rzecz, jaka i mnie od dawna frapuje - świetna kondycja mangowych wydawnictw, które w trudnych czasach kryzysu ani myślą ograniczać swoją ofertę. Siła tkwi chyba w zwartej bazie czytelników - kiedy porównam sobie ilość polskich konwentów m&a, a ilość polskich konwentów komiksu, superhero to wychodzi mi fąfnaście do zera. I co tu się dziwić, że nie mamy w Polsce (zbyt wielu) komiksów superhero? Ech, życie...
"a także udane próby zaprezentowania się w mainstreamie Roberta Adlera i Katarzyny Wieszczyk"
Przypuszczam, że chodzi o Annę Wieszczyk
@Misiael
W pełni się zgadzam. Nie licząc Hanami i Egmontu to wszystkie wydawnictwa mangowe są na fali wznoszącej. Waneko jeszcze półtora roku temu było na skraju bankructwa a obecnie wydaje kilkanaście tytułów i tydzień po premierze musi robić dodruki (Kuro).
Hanami sobie nie radzi na rynku bo ich oferta jest zbyt jednorodna a Pan Radosław Bolałek chyba nie rozumie, że w różnorodności tkwi siła.
A Egmont? Egmont wije się na boki i sam nie wie czego chce. Jest jedynym wydawnictwem który tak mocno przejechał się na wydawaniu mangi co tylko udowadnia że Kołodziejczak o wydawaniu komiksów ma blade pojęcie i w ogóle nie słucha głosów czytelników i nie wiem jakim cudem tyle lat udało mu się wytrwać na tym stanowisku.
Ciekawe podsumowanie:
http://jarazppk.blogspot.com/2011/12/rok-upadku-dyktatorow-czyli-mangowe.html
@Anonimowy powyżej
Większych bzdur niż to co napisałeś, to już dawno nie czytałem. Ty chyba w innym wszechświecie żyjesz.
@Lokus
Fakt, mój błąd - popieprzyło mi się z Katarzyną Niemczyk. Prosiłbym o poprawkę.
@Iron rozwiń bo tak twój komentarz nie jest niczym innym jak pustym głosem.
I co "pierwszy" anonimowy napisał takiego bzdurnego? Egmont poległ na wydawaniu mangi przez niesłuchanie głosów czytelników i to jest fakt.
Hanami w tym roku cienko sobie przędzie i to też jest fakt.
Ja cenię sobie Hanami właśnie za pokazywanie mangowego "drugiego dna" i sięganie po nieco ambitniejsze pozycje made in Japan.
I apelowałbym do wszystkich Anonimowych i Nieanonimowych o to, by ewentualna dyskusja (którą, wygląda na to, niechcący rozpętałem) przebiegła w sposób bezflejmowy.
Poprawione.
Rob - się wie!
Misiael - pobożne życzenia. Widzisz, jak Anonim zrobił piękne uogólnienie, które nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość, na które słusznie się nie zgodził Marcin. Pisanie o tym, że szef jedyne wydawnictwa w Polsce, które nie dość, że ptrzetrwało na rynku tak długo, to jeszcze ma mocarstwową pozycję i jako jedyne potrafi dotrzeć do kioskowego odbiorcy.
Zamiast dosrywać bez potrzeby Kołodzijczykowi trze po prostu wprost powiedzieć, że nie wykorzystał potencjału drzemiącego w mandze. Tyle. Takie trudne?
Anonimie: Radek Bolałek po prostu wydaje mangi trochę poważniejsze niż 567. tom przygód wędrującego od wioski do wioski nindża, którego celem życia jest stoczyć walkę z każdym, kto się nawinie nie niszcząc fryzury godnej Limahla, albo 194. tom przygód wampirzycy z liceum. Stąd mniejszy zbyt.
Nie czytajcie anonima bo nie podpisał się z imienia i nazwiska!
Niezły pakiet podsumowań. Czekam na słowo od wydawców.
@godai
Ale to jest bardzo krótkowzroczne myślenie a nie chciałbym żeby Hanami za rok musiało się zwijać z rynku bo nie potrafiło zróżnicować oferty. Gdyby Bolałek puścił coś popularnego to z jednej strony dałoby mu to jakiś zastrzyk gotówki na bardziej ambitne projekty a z drugiej osoby czytające tasiemce może dzięki temu sięgnęłyby po te bardziej ambitne tytuły Hanami. A podejście nie bo nie (lubię) to może mieć dziecko w przedszkolu a nie profesjonalny wydawca.
Anonimie - prawdę mówiąc, wydawca może co chce :) Jak nie lubi, to nie musi. To jest ich interes i jeśli nie chcą wydawać mangowej pulpy, a na mangę ambitną nie ma rynku, to może lepiej dać spokój, niż wydawać cokolwiek byle istnieć? To nie jest tak dochodowy interes, żeby kurczowo się go trzymać za wszelką cenę. Poza może Egmontem, to większość wydawnictw prowadzą ludzie, którzy żyją z pracy innej niż wydawanie.
"na pewno rozwinąłem warsztat recenzenta i zdobyłem wielu nowych wrogów," dżizas
"Polski współczesny komiks nie bardzo mnie interesuje, bo zazwyczaj mija się z moimi oczekiwaniami, więc jako recenzent nawet się za to nie biorę. Tym bardziej, że ciężko było by mi się silić na obiektywizm gdy scenariusze są często pretekstowe a niekiedy strona graficzna wygląda jak projekty chust dla rezerwy."
dżizas 2
A czy każdy musi lubić polskie komiksiki?
Co w tym dziwnego? Bardzo nie lubię pisać negatywnych recenzji, a z polskim komiksem mi nie po drodze. Wyrwałeś tę wypowiedź z kontekstu, a wydaje mi się, że te albumy które miałem dostrzec - które mają szanse mi się spodobać - dostrzegłem.
Miało być zabawnie, ale jak zwykle poprawność polityczna kogoś w dupe użarła.
Nie popierałem też akcji "Polska dla wszystkich". dżizas 3
@Krzysztof Ryszard Wojciechowski
Uśmiałem się z tego porównania do chust rezerwy. Dobra metafora, szkoda, że nie poparta konkretem.
Jednak nie pisanie krytycznych recenzji to jest dopiero poprawność polityczna. Nie da się być krytykiem i pisać same laurki. To niepoważne.
Tak samo jak omijanie polskiego komiksu.
Jeśli czasem czytasz moje recenzje to wiesz, że nie piszę samych laurek. Muszę też selekcjonować zakupy*, tak jak i tytuły do recenzji. To naturalne, że wybieram to co mi bardziej pasuje a, że nie mam serca do polskich komiksów...
Z wiadomych powodów mam ten komfort, że mogę sobie napisać o książce która mi się podobała, zamiast o komiksie którego nie mam ochoty czytać.
*komiksy kupuję właściwie tylko okazyjnie.
O! kolejna flejmo sraka!!!
Piękny komentarz:
http://3.bp.blogspot.com/-AbLi5MhWgdM/TwhQB2c1LvI/AAAAAAAAALQ/EiTkHBJk5cc/s1600/NL3zapowiedz1.jpg
:)
Prześlij komentarz