wtorek, 17 stycznia 2012

#949 - Rok dziennikarzy: subiektywne podsumowanie 2011 w kinie

Miniony rok spędziliśmy pośród gotującej się ciszy, wyglądając z utęsknieniem nadchodzących premier. Nastrój podniosłego oczekiwania nie może jednak przyćmić faktu, że mieliśmy również szansę obejrzeć dwie wyborne adaptacje - "Przygody Tintina" oraz "Tamarę i mężczyzn". Obie zdecydowanie wybijają się z szeregu hałaśliwych superprodukcji i dowodzą, że Superman, przebierając się dla niepoznaki w kostium dziennikarza, mylił się, co do jednego – to wcale nie jest nudny zawód.


Tintin z filmu Spielberga to młodsze wcielenie Jasona Bourne'a. Nie straszne mu żadne odległości, ani niebezpieczeństwa – z łatwością przemieszcza się z jednego końca świata na drugi, lawirując między zastępami przeciwników. Spielberg urządził mu szalony tor z przeszkodami, a sam miał przy tym zabawy, co niemiara. Sekwencja pościgu w Rwetesie to prawdziwa perełka – Tintin dokonuje tam cudów zręczności, goniąc za Sacharyną i jego pomagierami. Tempo ani na chwilę nie zwalnia, reżyser rzuca bohaterom kłody pod nogi, ale oni dzielnie sobie radzą i jeszcze mocniej dociskają pedał gazu. "Przygody Tintina" to postmodernistyczne arcydzieło – łączy w sobie cechy klasycznych filmów przygodowych z odurzającą mocą obliczeniową współczesnych kombajnów graficznych. Przygody Tintina, Kapitana Baryłki i Milusia zostały obleczone w wyrenderowany komputerowo kostium, ale zachowały swoją nieposkromioną pomysłowość, czar i elegancję.


Tamara Drewe ustępuje Tintinowi pod względem przebytych mil, ale przyszło jej trafić do nie mniej niebezpiecznego miejsca, co Rwetes – angielska prowincja wielokrotnie udowadniała, że pod maską leniwego rozmarzenia skrywa mordercze instynkty. W dodatku spotyka tam najgorsze ludzkie kreatury – chciwe, puste, pozbawione moralności. Jednym słowem: pisarzy. Tintin powinien się cieszyć, że nigdy nie zawitał do tej krainy tuszem i krwią płynącej. Tamara z miejsce wzbudza niezdrową sensację, a że ma niezwykły talent do komplikowania sobie życia, wikła się w groteskowy romans z bufonowatym autorem kryminałów i temperamentnym perkusistą topowego zespołu rockowego. Z czasem atmosfera gęstnieje, a bohaterowie zmierzają w stronę przewrotnego finału, któremu zdaje się patronować duch Alfreda Hitchocka. 

Gdyby „Tamara Drewe” pojawiła się na półkach kilkanaście lat temu zekranizowałby ją Tony Richardson. Zamiast tego przeniósł na ekran nie mniej ironiczną i prześmiewczą powieść o angielskiej prowincji - "Toma Jonesa". Henry Fielding opisał tę krainę jako miejsce, w którym romantyczne uniesienia zostają skonfrontowane z brutalnym realizmem. "Tamara Drewe" nie odbiega wiele od tej wizji - u  Frearsa prowincja tonie w błocie, a w powietrzu jest gęsto od skrywanych pragnień i wzajemnych niesnasek. Bohaterowie nie noszą ortalionowych kostiumów, ale to opowieść rodem z epoki - ludzie ani na jotę nie zmienili się od czasów, gdy nad ich kondycją ronili łzy Jane Austen i Thomas Hardy. 

Frears to znakomity reżyser o wrażliwości dramaturga – wyśmienicie rozłożył akcenty, zadbał o rytm i tempo opowiadania. Spielberg jest z kolei typem genialnego inscenizatora o niezwykłym zmyśle plastycznym. "Przygody Tinitna" to prawdziwa uczta dla oka. Potrafię sobie wyobrazić muzeum, w którym w miejsce obrazów wyświetlano by fragmenty filmu Spielberga. Nie tylko w dowód uznania dla jego technicznej perfekcji, ale przede wszystkim z uwagi na piękno i głębię obrazu.

Superbohaterowie nie mają się czym chwalić i nawet Michael Fassbender nie jest w stanie tego zmienić. Nuda. Tyle można powiedzieć o adaptacjach popularnych komiksów w minionym roku. Jak inaczej nazwać sytuację, w której zdjęcia z planu i zwiastuny nadchodzących premier przysparzają więcej emocji niż wszystko, co mogliśmy obejrzeć na ekranie? Tintin i Tamara Drewe mają więcej ikry niż cały korpus Zielonych Latarni. To zdecydowanie był rok dziennikarzy.

Brak komentarzy: