Z pytaniem „jaki był ten 2011 rok?” najpierw zwróciliśmy się do najważniejszych ludzi w komiksowie – twórców. Trochę wbrew utartym opiniom o kryzysie z ich wypowiedzi bije optymizm – niekiedy ostrożny, mierzący siły na zamiary, ale jednak optymizm. Może więc z tym naszym komiksem nie jest aż tak źle, jak się powszechnie uważa? Wraz z pierwszą serią ich odpowiedzi podzielonych na dwie części startujemy z tradycyjnym podsumowywaniem mijającego roku na Kolorowych Zeszytach. Kolejni w kolejce czekają krytycy i wydawcy, którzy zabiorą głos w przyszłym tygodniu, a potem dołożymy jeszcze kilka słów od redakcji.
Michał Śledziński (jeden z głównych zamieszanych w morderstwo polskiego komiksu, były redaktor „Prodktu”): mijający rok to potężne zwolnienie lokalnego ryneczku komiksowego. To ograniczanie oferty, najbardziej dotkliwe w przypadku Egmontu, który przez ostatnie lata przyzwyczaił czytelników do bogatej, comiesięcznej oferty wydawniczej, i lizanie ran po tym, jak pewna sieć dystrybucyjna i jej, delikatnie rzecz nazywając, niefrasobliwe metody (nie)płacenia za sprzedany towar niemal rozłożyły na łopatki wszystkie wydawnictwa w kraju. Kilka miesięcy temu sytuacja była wręcz rozpaczliwa, ale wyjście niektórych edytorów z półek wspomnianej sieci i oparcie dystrybucji na sklepach specjalistycznych oraz własnych siłach (sklepy na stronach wydawców) okazały się strzałem w dziesiątkę. A przy okazji jedynym możliwym strzałem, zważywszy na środki, jakimi dysponują wydawcy. Po prostu, zmienienie nawyków czytelnika trwało kilka miesięcy.
Ten rok to także wysyp wydawnictw niezależnych. Zinów, artzinów (których omówienie pozostawiam bardziej kompetentnym osobom) oraz komiksów, które na własne potrzeby nazywam indie action („Henryk Kaydan”, „Kamień Przeznaczenia” czy zapowiedziany na koniec roku „Biały Orzeł”). Komiksy tego typu, autorów zapatrzonych w amerykański mainstream spod znaku superhero, są od lat ściółką na której wyrastają autorzy, wyłuskiwani potem przez majorsów tamtejszego rynku. Oczywiście, nie ma to żadnego przełożenia na nasze realia, ale szczerze kibicuję tego typu inicjatywom. Tym bardziej, że swoją przygodę z komiksem zaczynałem od bardzo podobnych klimatów.
Zważywszy na to, jak ciężki był ten rok, tym bardziej należy docenić działalność rodzimych twórców (wszystkich, bez wyjątku), których albumy wylądowały na rynku. Przeglądałem ostatnio komiksy nominowane do nagród w Angouleme i po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że absolutnie nie mamy się czego wstydzić. Zważywszy na to, że specyfiką polskiego komiksu jest komiks autorski od A do Z, nie mamy czego się wstydzić podwójnie.
Choć nasz komiksowy tort w tym roku przypominał bardziej skromnego muffina, zostanie jednak zwieńczony wisienką, czyli emisją w TVP2 dokumentu „W ostatniej chwili” w reżyserii Mateusza Szlachtycza o komiksie w PRL-u. Miałem przyjemność obejrzeć go w czasie przedpremierowego pokazu w stolicy i jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to jego długość. Jestem pewien, że materiału (anegdotek na temat minionej epoki wypowiedzianych przez klasyków gatunku) wystarczyłoby na dodatkowe dwie godziny.
Łukasz Okólski (komiksowy talent czystej wody, dopieszczony w Łodzi nagrodą dla najlepszego polskiego albumu): wow, ten rok to był mój najpełniejszy okres w komiksowie!
Poznałem mnóstwo ludzi, to cieszy mnie najbardziej. Doświadczyłem chyba wszystkiego, czego się da doświadczyć, jako fan i jako twórca komiksów. Jako fan jęczałem nad kryzysem, paradoksalnie kupując mnóstwo komiksów, tylko po to, żeby później mieć przed sobą mnóstwo ciekawych tytułów i nie mieć ani grosza na ich kupno kolejnych (od Komiksowej Warszawy kupiłem tylko jeden komiks – drugiego „Blera”).
Akurat najwięcej pracy nad „Scientią” przypadło na rok 2010, a nie 2011, ale to właśnie konsumowanie owoców własnej roboty jest najbardziej ekscytujące! Aby oszczędzić wszystkim spazmów radości podsumuje krótko. Zjawianie się na imprezach nie, jako widz tylko, jako gość, wygrywanie nagród i miliony dobrych słów, to w tym roku najjaśniejsze punkty całego zwariowanego potoku związanego z byciem rysownikiem z albumem na koncie. Epicko! To była ciężka praca, ale na takie wynagrodzenie, jakie mnie spotkało, nawet będąc takim mega optymistą, jakim jestem, kompletnie nie liczyłem. Nie będę zgrywał skromnisia. Uwielbiam gadać i być w centrum uwagi, więc moje spełnienie i satysfakcja z tego, że robie komiksy w tym roku były większe niż kiedykolwiek. Niestety boje się, że już nigdy takie nie będą…
Oczywiście, żeby nie było tylko kolorowo, ten rok ma również swoje komiksowe minusy. Otóż z dzieciaka wydającego całą mamonę na komiksy, stałem się człowiekiem pracującym, który nie tylko nie wydaje ani grosza na zeszyty (choć kasy teoretycznie mam więcej niż miałem kiedykolwiek), ale jeszcze nie ma właściwie w ogóle czasu, żeby je czytać, a co dopiero rysować. Nie da się ukryć, dostałem w pysk od dorosłości i to mocno. Właściwie tylko praca i kobieta mi w głowie. Musze wpaść w rytm i jakoś sobie to poukładać, bo choć jestem człowiekiem fartownym i ogólnie szczęśliwym, to bez komiksów mi ciężko. Bardzo ciężko.
Na szczęście pracuje z tabletami Wacoma, więc z rysunkami i około-komiksową działalnością (w ogóle Kraków komiksowo mocno ruszył, warto obadać Małopolskie Studio Komiksu na facebooku, udzielam się tam okazyjnie z chłopakami i jest naprawdę fajnie) cały czas mam styczność. Jednak to nie to samo, co dłubanie plansz wieczorami.
Oj nie to samo.
Tomasz Kleszcz (komiksowy fanatyk, który nie oglądając się za innych realizuje swoje zajawki): rok 2011 był dla mnie zdecydowanie rewolucyjny, jeśli o komiks chodzi. Po piętnastu latach udało mi się narysować i wydać komiks. A nawet dwa. Od zawsze było to moim marzeniem i z tego powodu macie okazję czytać moje wypociny na Kolorowych, gdyż dołączyłem do zaszczytnego grona twórców i dostałem zaproszenie od Kuby. Tak więc wszelkie skargi zgłaszajcie w tej materii do niego.
Zaistniałem także w blogosferze, przed czym długo się wzbraniałem, ale okazało się, że jakiś materiał się zawsze znajdzie i blog nie wieje pustką. Coś tam się powolutku dzieje. Widzę tylko, że to medium zaczyna ustępować powoli wszechwładnemu fejsbukowi, więc nie chcąc zbyt zostawać w tyle zastanawiam się, czy iść także w tym kierunku i patrzeć z nadzieją, czy też ktoś to polubi czy nie. Ale nadal nie mogę się zdecydować…
Istnieje też druga strona medalu, mianowicie nadal pozostaję głównie zwykłym odbiorcą, który komiksy kupuje, czyta i kolekcjonuje. Tytułów mamy sporo, różnorodność niezła. Całe mnóstwo twórców, redaktorów, krytyków, recenzentów. Tylko jakby czytelników tego wszystkiego trochę brakuje, że już nie wspomnę o czytelnikach kupujących…
To, co mnie, jako czytelnika martwi to ciągły wzrost cen. Zasłanianie się tym, że cena okładkowa to pic na wodę niewiele daje, bo i tak komisy są drogie, a z pustej kieszeni i Salomon nie wyciągnie. To najlepszy dowód na to, że rynek coraz bardziej się kurczy, pomimo różnych inicjatyw wpieranych przez Skarb Państwa. Martwi mnie także tendencja do coraz większego oceniania komiksów na podstawie tylko i wyłącznie zawartej w niej historii. Czytam sporo recenzji i w większości recenzenci roztrząsają wątki fabularne, sposób prowadzenia opowieści, rysownikowi poświęcając zaledwie akapit bądź czasem nie poświęcając mu uwagi w ogóle. Podobnie ma się sprawa we wszelkiej maści konkursach. Może to staroświeckie podejście, ale dla mnie komiks to była, jest i będzie historia OBRAZKOWA.
Kończąc to wypracowanie chciałem powiedzieć, że tak mi podpowiada mój prywatny, ukształtowany przez TM-Semic i amerykańską pulpę gust, a o gustach się nie dyskutuje, więc mam nadzieję, że nikt się nie obrazi. Mam jeszcze sporo rzeczy do powiedzenia, ale trzecia część „Kamienia” już się grzeje na stole, więc pozwólcie, że wrócę do rysowania. Mam nadzieję, że za rok znowu będę mógł was zgnębić tekstem podsumowującym, i pochwalić się kolejnymi wydanymi tomami kamienia. Czytelnikom mojego bloga, oraz nabywcom komiksu serdecznie dziękuję.
Marek Turek (kończący obchody piętnastolecia swojej twórczości, jeden z najosobliwszych komiksiarzy na naszym rynku): to był dziwny rok. Może jeszcze nie przełomowy, ale powoli zaczyna się klarować kompletnie inny, nowy i jak do tej pory nieznany w naszym kraju „układ sił”. Spróbuję więc jakoś tutaj, w skrócie, go podsumować. Zapewne zapomniałem o wielu ważnych i istotnych kwestiach, więc z góry przepraszam wszystkich żywotnie zainteresowanych.
In minus:
-„komiksowy cweloholokaust”, a właściwie cała medialna otoczka tej „afery”, która z drugiej strony miała też pozytywne aspekty, bo w końcu można było się dowiedzieć, co o komiksach myślą nasi kochani rodacy;
- komiksy praktycznie całkiem zniknęły z dużych sieci księgarskich i „masowy/przypadkowy czytelnik” został odcięty od jedynego „źródełka”, z którego czerpał swoje „obrazkowe historyjki”. Już nie kupi sobie od niechcenia komiksu na pasażu handlowym, ani nie skonsumuje albumu w empikowej czytelni. Zostały mu skany na sieci, (czyli wersja dla nielicznych „zaawansowanych technologicznie”), albo wmówienie sobie, że w Polsce nie wydaje się komiksów (przerażające, ale większość „przypadkowych” tak właśnie to postrzega). Podejrzewam, że jakiś promil „masowych czytelników” właśnie odkrył, że komiksy można kupować w małych, specjalistycznych księgarniach, a także (o dziwo?!) przez sieć;
- wydawcy musieli zwolnić tempo, ale bądźmy szczerzy, małe oficyny, czyli większość „komiksowa”, są w stanie działać i reagować bardzo elastycznie. Mniej tytułów, w dłuższej perspektywie możliwe ograniczenie nakładów i inne działania, której już mają przetrenowane, więc jakoś się o nich nie martwię;
- rosnąca popularność „komiksów kwejkopodobnych” i umacnianie się ich w świadomości zarówno odbiorców, jak i mediów (łącznie z TVP), jako jedynej wartej uwagi formy komiksu. Nie ogarniam tego (i chyba nie chcę ogarnąć);
- pokutujący stereotyp „komiksy są dla dzieci”.
Plus/minus:
- lekki chaos organizacyjno-logistyczny na kilku imprezach, ze szczególnym wskazaniem na Komiksową Warszawę i Ligaturę. To nie czas i nie miejsce na wnikanie w szczegóły, ale przed organizatorami jeszcze sporo pracy. Na szczęście mają świadomość tego, że muszą jeszcze „małe co nieco” doszlifować;
- „afera wystawowa”, czyli nic o nas bez nas. Mimo wszytko dobrze się dzieje, że w „komiksowym grajdołku” wszyscy powoli uczymy się trochę bardziej profesjonalnego podejścia do tematu;
-„komiks artystyczny” versus „komiks historyczny” versus „komiks mainstreamowy” versus „komiks internetowy” versus „komiks eksportowy” versus „komiks zeszytowy” versus „komiks kobiecy” versus… ech!
In plus:
- imprezy małe i duże, rozsiane po całym kraju, zróżnicowane tematycznie i formalnie, warsztaty, wystawy, prezentacje, prelekcje. W końcu zaczyna się coś naprawdę dziać i jest to dostępne dla każdego;
- ziny, masa nowych zinów;
- albumy krajowych autorów;
- „komiksiarze” w telewizji, „komiksiarze” w sklepach odzieżowych, „komiksiarze” w prasie wszelakiej, „komiksiarze” robiący filmy i teledyski, „komiksiarze” grający w serialach telewizyjnych… To w końcu musi zacząć przynosić jakieś efekty.
Reasumując: naprawdę dziwny rok, bardzo intensywny. Jestem ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. Idę dalej dłubać swoje.
Michał Śledziński (jeden z głównych zamieszanych w morderstwo polskiego komiksu, były redaktor „Prodktu”): mijający rok to potężne zwolnienie lokalnego ryneczku komiksowego. To ograniczanie oferty, najbardziej dotkliwe w przypadku Egmontu, który przez ostatnie lata przyzwyczaił czytelników do bogatej, comiesięcznej oferty wydawniczej, i lizanie ran po tym, jak pewna sieć dystrybucyjna i jej, delikatnie rzecz nazywając, niefrasobliwe metody (nie)płacenia za sprzedany towar niemal rozłożyły na łopatki wszystkie wydawnictwa w kraju. Kilka miesięcy temu sytuacja była wręcz rozpaczliwa, ale wyjście niektórych edytorów z półek wspomnianej sieci i oparcie dystrybucji na sklepach specjalistycznych oraz własnych siłach (sklepy na stronach wydawców) okazały się strzałem w dziesiątkę. A przy okazji jedynym możliwym strzałem, zważywszy na środki, jakimi dysponują wydawcy. Po prostu, zmienienie nawyków czytelnika trwało kilka miesięcy.
Ten rok to także wysyp wydawnictw niezależnych. Zinów, artzinów (których omówienie pozostawiam bardziej kompetentnym osobom) oraz komiksów, które na własne potrzeby nazywam indie action („Henryk Kaydan”, „Kamień Przeznaczenia” czy zapowiedziany na koniec roku „Biały Orzeł”). Komiksy tego typu, autorów zapatrzonych w amerykański mainstream spod znaku superhero, są od lat ściółką na której wyrastają autorzy, wyłuskiwani potem przez majorsów tamtejszego rynku. Oczywiście, nie ma to żadnego przełożenia na nasze realia, ale szczerze kibicuję tego typu inicjatywom. Tym bardziej, że swoją przygodę z komiksem zaczynałem od bardzo podobnych klimatów.
Zważywszy na to, jak ciężki był ten rok, tym bardziej należy docenić działalność rodzimych twórców (wszystkich, bez wyjątku), których albumy wylądowały na rynku. Przeglądałem ostatnio komiksy nominowane do nagród w Angouleme i po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że absolutnie nie mamy się czego wstydzić. Zważywszy na to, że specyfiką polskiego komiksu jest komiks autorski od A do Z, nie mamy czego się wstydzić podwójnie.
Choć nasz komiksowy tort w tym roku przypominał bardziej skromnego muffina, zostanie jednak zwieńczony wisienką, czyli emisją w TVP2 dokumentu „W ostatniej chwili” w reżyserii Mateusza Szlachtycza o komiksie w PRL-u. Miałem przyjemność obejrzeć go w czasie przedpremierowego pokazu w stolicy i jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to jego długość. Jestem pewien, że materiału (anegdotek na temat minionej epoki wypowiedzianych przez klasyków gatunku) wystarczyłoby na dodatkowe dwie godziny.
Łukasz Okólski (komiksowy talent czystej wody, dopieszczony w Łodzi nagrodą dla najlepszego polskiego albumu): wow, ten rok to był mój najpełniejszy okres w komiksowie!
Poznałem mnóstwo ludzi, to cieszy mnie najbardziej. Doświadczyłem chyba wszystkiego, czego się da doświadczyć, jako fan i jako twórca komiksów. Jako fan jęczałem nad kryzysem, paradoksalnie kupując mnóstwo komiksów, tylko po to, żeby później mieć przed sobą mnóstwo ciekawych tytułów i nie mieć ani grosza na ich kupno kolejnych (od Komiksowej Warszawy kupiłem tylko jeden komiks – drugiego „Blera”).
Akurat najwięcej pracy nad „Scientią” przypadło na rok 2010, a nie 2011, ale to właśnie konsumowanie owoców własnej roboty jest najbardziej ekscytujące! Aby oszczędzić wszystkim spazmów radości podsumuje krótko. Zjawianie się na imprezach nie, jako widz tylko, jako gość, wygrywanie nagród i miliony dobrych słów, to w tym roku najjaśniejsze punkty całego zwariowanego potoku związanego z byciem rysownikiem z albumem na koncie. Epicko! To była ciężka praca, ale na takie wynagrodzenie, jakie mnie spotkało, nawet będąc takim mega optymistą, jakim jestem, kompletnie nie liczyłem. Nie będę zgrywał skromnisia. Uwielbiam gadać i być w centrum uwagi, więc moje spełnienie i satysfakcja z tego, że robie komiksy w tym roku były większe niż kiedykolwiek. Niestety boje się, że już nigdy takie nie będą…
Oczywiście, żeby nie było tylko kolorowo, ten rok ma również swoje komiksowe minusy. Otóż z dzieciaka wydającego całą mamonę na komiksy, stałem się człowiekiem pracującym, który nie tylko nie wydaje ani grosza na zeszyty (choć kasy teoretycznie mam więcej niż miałem kiedykolwiek), ale jeszcze nie ma właściwie w ogóle czasu, żeby je czytać, a co dopiero rysować. Nie da się ukryć, dostałem w pysk od dorosłości i to mocno. Właściwie tylko praca i kobieta mi w głowie. Musze wpaść w rytm i jakoś sobie to poukładać, bo choć jestem człowiekiem fartownym i ogólnie szczęśliwym, to bez komiksów mi ciężko. Bardzo ciężko.
Na szczęście pracuje z tabletami Wacoma, więc z rysunkami i około-komiksową działalnością (w ogóle Kraków komiksowo mocno ruszył, warto obadać Małopolskie Studio Komiksu na facebooku, udzielam się tam okazyjnie z chłopakami i jest naprawdę fajnie) cały czas mam styczność. Jednak to nie to samo, co dłubanie plansz wieczorami.
Oj nie to samo.
Tomasz Kleszcz (komiksowy fanatyk, który nie oglądając się za innych realizuje swoje zajawki): rok 2011 był dla mnie zdecydowanie rewolucyjny, jeśli o komiks chodzi. Po piętnastu latach udało mi się narysować i wydać komiks. A nawet dwa. Od zawsze było to moim marzeniem i z tego powodu macie okazję czytać moje wypociny na Kolorowych, gdyż dołączyłem do zaszczytnego grona twórców i dostałem zaproszenie od Kuby. Tak więc wszelkie skargi zgłaszajcie w tej materii do niego.
Zaistniałem także w blogosferze, przed czym długo się wzbraniałem, ale okazało się, że jakiś materiał się zawsze znajdzie i blog nie wieje pustką. Coś tam się powolutku dzieje. Widzę tylko, że to medium zaczyna ustępować powoli wszechwładnemu fejsbukowi, więc nie chcąc zbyt zostawać w tyle zastanawiam się, czy iść także w tym kierunku i patrzeć z nadzieją, czy też ktoś to polubi czy nie. Ale nadal nie mogę się zdecydować…
Istnieje też druga strona medalu, mianowicie nadal pozostaję głównie zwykłym odbiorcą, który komiksy kupuje, czyta i kolekcjonuje. Tytułów mamy sporo, różnorodność niezła. Całe mnóstwo twórców, redaktorów, krytyków, recenzentów. Tylko jakby czytelników tego wszystkiego trochę brakuje, że już nie wspomnę o czytelnikach kupujących…
To, co mnie, jako czytelnika martwi to ciągły wzrost cen. Zasłanianie się tym, że cena okładkowa to pic na wodę niewiele daje, bo i tak komisy są drogie, a z pustej kieszeni i Salomon nie wyciągnie. To najlepszy dowód na to, że rynek coraz bardziej się kurczy, pomimo różnych inicjatyw wpieranych przez Skarb Państwa. Martwi mnie także tendencja do coraz większego oceniania komiksów na podstawie tylko i wyłącznie zawartej w niej historii. Czytam sporo recenzji i w większości recenzenci roztrząsają wątki fabularne, sposób prowadzenia opowieści, rysownikowi poświęcając zaledwie akapit bądź czasem nie poświęcając mu uwagi w ogóle. Podobnie ma się sprawa we wszelkiej maści konkursach. Może to staroświeckie podejście, ale dla mnie komiks to była, jest i będzie historia OBRAZKOWA.
Kończąc to wypracowanie chciałem powiedzieć, że tak mi podpowiada mój prywatny, ukształtowany przez TM-Semic i amerykańską pulpę gust, a o gustach się nie dyskutuje, więc mam nadzieję, że nikt się nie obrazi. Mam jeszcze sporo rzeczy do powiedzenia, ale trzecia część „Kamienia” już się grzeje na stole, więc pozwólcie, że wrócę do rysowania. Mam nadzieję, że za rok znowu będę mógł was zgnębić tekstem podsumowującym, i pochwalić się kolejnymi wydanymi tomami kamienia. Czytelnikom mojego bloga, oraz nabywcom komiksu serdecznie dziękuję.
Marek Turek (kończący obchody piętnastolecia swojej twórczości, jeden z najosobliwszych komiksiarzy na naszym rynku): to był dziwny rok. Może jeszcze nie przełomowy, ale powoli zaczyna się klarować kompletnie inny, nowy i jak do tej pory nieznany w naszym kraju „układ sił”. Spróbuję więc jakoś tutaj, w skrócie, go podsumować. Zapewne zapomniałem o wielu ważnych i istotnych kwestiach, więc z góry przepraszam wszystkich żywotnie zainteresowanych.
In minus:
-„komiksowy cweloholokaust”, a właściwie cała medialna otoczka tej „afery”, która z drugiej strony miała też pozytywne aspekty, bo w końcu można było się dowiedzieć, co o komiksach myślą nasi kochani rodacy;
- komiksy praktycznie całkiem zniknęły z dużych sieci księgarskich i „masowy/przypadkowy czytelnik” został odcięty od jedynego „źródełka”, z którego czerpał swoje „obrazkowe historyjki”. Już nie kupi sobie od niechcenia komiksu na pasażu handlowym, ani nie skonsumuje albumu w empikowej czytelni. Zostały mu skany na sieci, (czyli wersja dla nielicznych „zaawansowanych technologicznie”), albo wmówienie sobie, że w Polsce nie wydaje się komiksów (przerażające, ale większość „przypadkowych” tak właśnie to postrzega). Podejrzewam, że jakiś promil „masowych czytelników” właśnie odkrył, że komiksy można kupować w małych, specjalistycznych księgarniach, a także (o dziwo?!) przez sieć;
- wydawcy musieli zwolnić tempo, ale bądźmy szczerzy, małe oficyny, czyli większość „komiksowa”, są w stanie działać i reagować bardzo elastycznie. Mniej tytułów, w dłuższej perspektywie możliwe ograniczenie nakładów i inne działania, której już mają przetrenowane, więc jakoś się o nich nie martwię;
- rosnąca popularność „komiksów kwejkopodobnych” i umacnianie się ich w świadomości zarówno odbiorców, jak i mediów (łącznie z TVP), jako jedynej wartej uwagi formy komiksu. Nie ogarniam tego (i chyba nie chcę ogarnąć);
- pokutujący stereotyp „komiksy są dla dzieci”.
Plus/minus:
- lekki chaos organizacyjno-logistyczny na kilku imprezach, ze szczególnym wskazaniem na Komiksową Warszawę i Ligaturę. To nie czas i nie miejsce na wnikanie w szczegóły, ale przed organizatorami jeszcze sporo pracy. Na szczęście mają świadomość tego, że muszą jeszcze „małe co nieco” doszlifować;
- „afera wystawowa”, czyli nic o nas bez nas. Mimo wszytko dobrze się dzieje, że w „komiksowym grajdołku” wszyscy powoli uczymy się trochę bardziej profesjonalnego podejścia do tematu;
-„komiks artystyczny” versus „komiks historyczny” versus „komiks mainstreamowy” versus „komiks internetowy” versus „komiks eksportowy” versus „komiks zeszytowy” versus „komiks kobiecy” versus… ech!
In plus:
- imprezy małe i duże, rozsiane po całym kraju, zróżnicowane tematycznie i formalnie, warsztaty, wystawy, prezentacje, prelekcje. W końcu zaczyna się coś naprawdę dziać i jest to dostępne dla każdego;
- ziny, masa nowych zinów;
- albumy krajowych autorów;
- „komiksiarze” w telewizji, „komiksiarze” w sklepach odzieżowych, „komiksiarze” w prasie wszelakiej, „komiksiarze” robiący filmy i teledyski, „komiksiarze” grający w serialach telewizyjnych… To w końcu musi zacząć przynosić jakieś efekty.
Reasumując: naprawdę dziwny rok, bardzo intensywny. Jestem ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. Idę dalej dłubać swoje.
6 komentarzy:
"(...)rysownikowi poświęcając zaledwie akapit bądź czasem nie poświęcając mu uwagi w ogóle."
Tomku, racja - strona formalna jest niezwykle ważna - ale musisz też pamiętać, że patrzysz na komiks jak operator na film. Co innego cię w nim interesuje niż recenzenta. A czasem, gdy komiks graficznie nie zachwyca klepanie, że to "przyzwoite rzemiosło" jest bezcelowe. Co więcej w recenzji która zazwyczaj ma od 3000 do 7000 znaków masz też ograniczoną ilość tych akapitów.
W "typowej" recenzji filmu raczej rzadko znajdziesz cały akapit na temat zdjęć... bo i mało który czytelnik jest przygotowany na wywody o takich rzeczach a i krytyka filmowa rzadko kiedy ma większe pojęcie o takich rzeczach jak montaż.
Mnie komiks i film interesują od strony formalnej(sekwencyjnośc itd). Ale z racji tego, że nie jestem rysownikiem to czasem napotykam po prostu barierę. Już na takim prozaicznym poziomie, że nie do końca jestem pewien czy to jest jakaś pastela, akwarela, czy tylko nałożony pędzelkiem tusz.
... albo efekt pracy na mekintoszu.
Zgadzam się z Krzyśkiem. Dodałbym tylko, że gdy czytam komiks, to - wbrew pozorom - nie patrzę tylko na scenariusz. Właściwie to nie potrafię oddzielić go od strony wizualnej. To nierozerwalna całość. Gdy piszę o narracji, mam na myśli tak fabułę, jak i obrazy. Chociaż już obrazom samym w sobie poświęcam za mało miejsca, ale to wspomniana przez Krzyśka bariera. Mam nadzieję, że uda mi się w końcu przez nią "przebić", bo to przecież nie jest tak, że rysunki sobie olewam. Magia komiksu to bezruch, który tworzą.
"Magia komiksu to bezruch, który tworzą."
O widzisz, chodź nie zawsze chodzi o "bezruch"* to dobrze pewną kwestię ująłeś. Tak abstrahując już między nami - ze względu na tą magie bezruchu "Sin City" jest wg mnie ostatecznie nieprzekładalne na film. Można przełożyć fabułę, ale nie przełoży się magii, metafizyki zawartej w kadrze itd.
*czasem gdy rysunki mają niesamowitą dynamikę naprawdę trudno mówić o bezruchu.
Być może panowie, jak napisałem to moje prywatne opinie i to wszystko :) I nie było to skierowane do konkretnych recenzentów, więc niech nikt nie bierze tego do siebie.
E no, chyba nikt nie bierze do siebie. Zresztą z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że staram się pisać o rysunkach gdy faktycznie jest o czym pisać. Tylko mówię jak to w praktyce wygląda. Jak następnym razem nie będę czegoś wiedział to chętnie zgłoszę się na konsultacje...
Prześlij komentarz