środa, 7 grudnia 2011

#917 - Goon #35

Eric Powell wraca do świata żywych. To znaczy do regularnego pisania przygód bandziora znanego w Polsce jako Zbir. Po około dwóch latach przerwy - podczas których zajmował się pomniejszymi projektami komiksowymi, jak również próbą pre-produkcji (sic!) pełnometrażowej adaptacji swojego najbardziej znanego dzieła - wraca też do swoich pierwotnych założeń. A więc "Goon" jako kupa dobrej - choć niekoniecznie zdrowej - zabawy, ot czysta rozrywka; wreszcie "Goon" jako seria odrębnych, luźno tylko powiązanych ze sobą epizodów. Bo, przypomnijmy, gdzieś od połowy serii owe założenia uległy znacznym przeobrażeniom. Humor z czasem przestał dominować nad pozostałymi elementami, zaś Powella zaczęły interesować coraz dłuższe, a tym samym nieco bardziej złożone historie. Teraz mówi: "Stop! Wracamy na stare śmieci."


Powell wrócił do gry 34. numerem serii, a ja o zeszycie kolejnym, gdyż ten pierwszy po prostu ominął moje łapy. To tak gwoli ścisłości. Numer 35. jest z pewnego względu wyjątkowy. Otóż pierwszy raz w historii "Goona" scenariuszem zajął się tu ktoś inny niż sam Powell, mianowicie niejaki Evan Dorkin. Nie, żeby to była całkowita nowość, ale wcześniej cudze pomysły w goonowym universum pojawiały się albo w postaci szortów (zebranych później w "Vol. 5: Wicked Inclinations") albo - w wyniku pewnego nieporozumienia - w postaci klasycznej prozy ("Vol. 4: Virtue and the Grim Consequences Thereof"). Była też mini-seria "The Goon Noir", ale o tym później. Teraz czas na przygodę w Brigadoon's Dreamland Carnival.

Goon i Franky jadą samochodem po wykonaniu pewnego "zadania". Niespodziewanie przed kołami przebiega im pozbawiony nóg kaleka o iście szatańskim uśmiechu, czym doprowadza do kraksy. Bohaterowie - pewni celowości jego występku - nie zamierzają puścić mu tego płazem i ruszają w pościg przez las. W ten sposób trafiają do znajdującego się w nim (nie)wesołego miasteczka. Całkowite odludzie, brak jakiejkolwiek reklamy, o drodze doń prowadzącej nie wspominając. Od początku wiadomo więc, iż o klasycznym miasteczku tego typu mowy nie ma. Na czym polega jego wyjątkowość? Na tym, iż zwiedzające je postaci nie są tak zwanymi normalnymi ludźmi, lecz tymi, których zwykło nazywać się dziwolągami. Tutaj to zdrowi fizycznie ludzie zajęli ich miejsca jako atrakcje. Bynajmniej nie z własnej woli. Tak, tak, moi mili, oto okrutna zemsta tych, którzy przez całe życie byli wyśmiewani. Teraz to oni wyśmiewają. A także torturują i mordują.

Początkowo rzecz jest piekielnie zabawna, z czasem zaś zamienia się w klasyczną rozpierduchę. Nie znaczy to, że zaczyna brakować gagów, pozostają one jednak w cieniu niekończącego się mordobicia. Inna sprawa, że humor z czasem robi się coraz słabszy, a historia kończy się dosyć nijako. Tak jakby pan Dorkin wymyślił wszystko oprócz rozwiązania akcji, do samego rozwinięcia nie przyłożył się jakoś szczególnie, a za wartość samą w sobie uznał finiszowy, czysto postmodernistyczny cytat z kultowego filmu Toda Browninga pt. "Dziwolągi". Ale tak nie jest, nie w tym wypadku. I w zasadzie na tym recenzja ta mogłaby się skończyć (jeśli oczywiście pominie się opisanie większej ilości fabularnych szczegółów czy chwalenie ciągle tak samo świetnych rysunków Powella). Ale jest coś jeszcze.

Dorkinowi udała się bowiem rzecz dosyć trudna - bardzo wiarygodna imitacja stylu Powella. O tym, jak bardzo może być to krok samobójczy najlepiej świadczy wspomniana wcześniej mini-seria "The Goon Noir", gdzie ogromna większość opowieści różnych artystów wygląda zwyczajnie sztucznie. Zresztą owi twórcy swoją wtórną i powierzchowną interpretacją przygód charyzmatycznego bandziora uwidaczniali też swoją nieznajomość (niewystarczającą znajomość, o) komiksu Powella. Ale to swoją drogą. Oczywiście jest to uogólnienie, bo znalazło się tam miejsce i na udane historyjki, a do tego zacnego grona należałoby dołożyć też wspomniane także na początku szorty i opowiadanie. Niemniej jednak dopiero Dorkin napisał hołd tak naturalny, iż już po kilku stronach zapomina się, iż scenariusz nie wyszedł spod pióra Powella. I nawet, kiedy jakość opowieści spada w dół, by zakończyć się zupełnie byle jak, ciągle wygląda to jak owoc pracy autora Goona. W końcu i on miał w serii swoje słabsze chwile.

Ostatecznie jest to więc rzecz bardzo ciekawa, szkoda tylko, że udana jedynie do pewnego stopnia i niewiele więcej da się o niej napisać.

Brak komentarzy: