Nad drugim „Diefenbachem” unosi się duch powieści gotyckiej. Tej klasycznej, znanej jeszcze z XVIII wieku, z czasów zanim jeszcze ten gatunek pod piórami jeszcze pośledniejszych literatów stał się parodią samego siebie, epatując tanimi i szokującymi efektami.
Autor komiksu Benedykt Szneider nie chce nas wystraszyć, zrobić takie komiksowe „bu!” na kolejnej stronie – on nas chce przerazić. Ale nie niewyobrażalnym, przyprawiającym o szaleństwo złem czającym się w klasztorze (bo wie, że nie jest ani Lovecraftem, ani nawet Ito), lecz potworną ciszą panującą w całym albumie. Nieznośnie ciężką atmosferą braku nadziei. Kreując świat, w którym aby przeżyć, trzeba wyzbyć się ludzkich odruchów, zdusić obrzydzenie i rabować trupy na pobojowisku, zapomniawszy o fanaberii moralności. Szneider sugestywną grafika podkreśla nie tylko grozę, ale również średniowieczny brud, upodlenie, rozpacz i makabrę. A wszystko wzięte jest w jakiś oniryczny nawias „to nie może dziać się naprawdę!”. Nie znam wielu komiksiarzy, którzy za pomocą dość oszczędnych, ale wyrafinowanych środków, potrafią tak znakomicie budować atmosferę w swoich pracach.
Szneider wspaniale opowiada obrazem. Gdy psychopatyczny łowca zabiera głównego bohatera w podróż do jądra bluźnierczego szaleństwa, w roli przewodnika czytelnika sprawdza się wizualna narracja. Niekiedy nabiera cech mangowej dynamiki, a czasem zwalnia, dając czas rysownikowi na dopracowanie przerażającego barokowego splasza. Autora zatem z jednej strony porównuje się do Albrechta Durera, a z drugiej Hiroakiego Samury czy (nawet!) Katsuhiro Otomo, a z trzeciej do Jerzego Ozgi i wszystkie te umizgi są mnej lub bardziej słusznie. Pomimo rozpięcia pomiędzy tak (z pozoru) odległymi stylistykami „Zanim wzejdzie świt” kompozycyjnie i graficznie jest konstrukcją bardzo spójną, przemyślaną, a pod względem formalnym – stojącą na prawdziwie europejskim poziomie. Nieco inaczej ma się rzecz w przypadku treści. Choć jest zakorzeniony w dość schematycznych motywach, to „Diefenbach” pod względem fabularnym unika pretekstowości. Do ostatniej strony trzyma w napięciu, choć Szneiderowi nie udało się uniknąć kilku mielizn. Jest dobrze, ale mogło być chyba jeszcze lepiej.
Przede wszystkim „Zanim wstanie świt” jest świadectwem dojrzałości Benedykta Szneidera, jako twórcy komiksowego, ale pokazuje również drogę pokonaną przez Kulturę Gniewu, jako wydawnictwo. Pierwszy „Diefenbach” nie był pozbawiony walorów, był zaledwie debiutem ze wszystkiego tego znamionami. Drugi to już pokaz znakomitego warsztatu i błyskotliwego talentu, choć niepozbawiony pewnych usterek. Jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, że Szneider to komiksowa czołówka, jeden z sześciu, może siedmiu najlepszych, aktywnych rysowników w Polsce, to powinien się ich pozbyć.
Kultura zaczynała, jako wydawca rzeczy ze sceny hc/punk i dopiero wraz z szneiderowym „Diefenbachem” i pierwszym, rebelkowym „Doktorem Bryanem” Jarosław Składanek zdecydował się na wejście w środowisko komiksowe. Te albumy wtedy, dziewięć lat temu, wydane w niepozornym formacie, ginęły w zalewie innych pozycji. Przez ten czas KG wyrobiła sobie markę wydawnictwa publikującego komiksy zawsze godne uwagi, które należą do najbardziej oczekiwanych konwentowych premier, prezentowane są zawsze w najwyższej jakości edytorskiej. „Diefenbach” prezentuje się naprawdę piękne – od przykuwającej wzrok okładki, przez powiększony format, pozwalający w pełni delektować się rysunkami Szneidera, aż po drobne szczególiki, cieszące największych komiksowych purystów. Od punkowych undergroundów i fan-zinów, po ekskluzywne edycje i najciekawszych współczesnych twórców – „Zanim wzejdzie świt” spina klamrą losy Kultury Gniewu.
7 komentarzy:
parafrazując: Czy leci z Wami korekta?
+ coś się czcionki posypały
widziałem niektóre grafiki w sieci i są naprawdę rewelacyjne. ciekawy jestem całości.
Kuba, "co dokładnie miałeś na myśli, pisząc: "uniknąć kilku mielizn"? które fragmenty?
Macieju, a czytałeś komiks? Mogę zaspoilerować jedną rzecz?
tak, czytałem.
jak dla mnie możesz.
się zastanawiam, czy może nie spisać swoim kontr-uwag ;-)
Dawaj te mielizny:-) Jasne, że czytaliśmy;-)
Czuję presję :)
Czuję, że czasami Szneider nie ma do mnie zaufania i żeby coś wyraźnie zakomunikować w swoim komiksie ucieka się do ogranego chwytu. Tak było, w momencie, kiedy orientujemy się, że przewodnik głównego bohatera nie jest (lub mamy powody, żeby podejrzewać, że nie jest) tylko człowiekiem. Mielizny pojawiają się zatem wtedy, kiedy autor musi odwołać się do konwencjonalności i mnie to trochę zgrzytało, bo podchodziłem do "D" jako tworu, którego nie klasyfkiowałbym jako horror, nie byłby (tylko) komiksem gatunkowym.
Konkretną mielizną jest sam finał i pojawienie się przyslowiowych "rycerzy na białych koniach" (choć to ani rycerze, a konie chyb mają nieco inną maść mają) i odarcie całej historii to atmosfery beznadziei, rozpaczy i z onirycznego nawiasu, który tak pięknie Konrad Hildebrand określił "wszyscy umrzeeeeeemmmmyyyy".
Koniec końców budzimy się z tego koszmaru cali i zdrowi (w miarę). Też mi to nie zagrało.
Tyle z grubsza. Mam nadzieję, że to jakoś Was satysfakcjonuje :)
Prześlij komentarz