Kilka dni temu miała miejsce trzecia edycja Horror Festiwalu, który według zapowiedzi miał być "przeglądem najlepszych horrorów ostatnich lat". Już przy okazji zeszłorocznej edycji hasło to wydawało się mocno przesadzone, ale to co zobaczyłem podczas tych trzech wieczorów mogłoby sugerować, że z horrorami jest znacznie gorzej niż z polskim komiksem, który przecież umarł wraz z ostatnim tomem przygód Funky'ego Kovala i jemu podobnych.
W porównaniu z zeszłym rokiem całą imprezę skrócono z pięciu do trzech dni, podczas których prezentowano po trzy filmy (bądź blok krótkometrażówek), wcześniej w Polskich kinach nie pokazywane. Frekwencja, na moje oko, była zdecydowanie lepsza niż przy drugiej edycji (co się potwierdziło w pofestiwalowych podsumowaniach organizatorów), a wielka sala mogąca pomieścić 777 osób (Multikino, Złote Tarasy), wypełniona była niemal w całości. Niestety osoby, które przyszły na festiwal z nadzieją, że dane im będzie zobaczyć kilka nietuzinkowych horrorów, które później będą przysparzać im sennych koszmarów, mogą się czuć zawiedzione.
Bardzo zawiedzione. Krótkie opisy każdego z nich znajdują się dalszej części wpisu. Trochę miejsca chciałbym najpierw poświęcić na kilka słów odnośnie do kondycji festiwalu, poziomu filmów na nim prezentowanych i może pewnych podpowiedzi, jak w przyszłości taki festiwal horroru mógłby wyglądać, albo przynajmniej jaka jego forma by mnie interesowała znacznie bardziej niż ta przyjęta przy okazji tej edycji.
Przede wszystkim wypadałoby się jasno określić, czy jest to festiwal horroru, czy szeroko pojętej grozy. Te dwa pojęcia oczywiście się łączą, ale jednak postawienie w tytule imprezy słowa "horror" powinno mieć przełożenie na prezentowane filmy, a w tym wypadku nie do końca tak było (np. "Diagnosis: Death", "Sauna", "Visions" czy kilka krótkometrażówek). Rozumiem, że "Festiwal Grozy" nie brzmi tak atrakcyjnie jak "Horror Festiwal", ale wypadałoby być konsekwentnym i nie kusić ludzi krwią, przemocą, szatanem i antybozią, by później nie wywiązywać się z tych obietnic (oczywiście generalizuję, ale chyba wiadomo o co mniej więcej chodzi) i nastawić się jedynie na liczenie zysków. Hasłem przewodnim festiwalu jest "Przegląd najlepszych horrorów ostatnich lat niepokazywanych dotąd w Polsce!" i o ile druga jego część jest prawdziwa, o tyle pierwsza jest mocno dyskusyjna, żeby nie powiedzieć bzdurna. Nikt z organizatorów nie wmówi mi i nie przekona do tego, że filmy, które zaprezentowano publiczności to najlepsze tego typu obrazy ostatnich lat (przy czym powtórzę jeszcze raz - spora część to nie horrory na Boga!). Bo jeśli tak naprawdę by było, to można spokojnie pożegnać się z tym gatunkiem filmowym, albowiem nie ma on nic nowego do zaprezentowania i z fatalnym skutkiem odtwarza schematy obecne w tym nurcie od lat. Najlepszym przykładem tej edycji jest "
Open Graves", czyli marne (i głupie) połączenie "Jumanji" i "Oszukać Przeznaczenie". Podobnie było
w ubiegłym roku, kiedy widzów męczono takimi obrazami jak "
The Feeding" czy argentyński "
Dying God" z gumowym potworem i jego pytą w roli głównej. Doprawdy straszne - chociaż nie w tym znaczeniu, którego bym oczekiwał. Podoba mi się idea pokazywania filmów z różnych stron świata, chęć przedstawienia podejścia tamtych reżyserów do tematyki grozy, ale mogło by być to jedynie częścią festiwalu, ale nie jego motywem przewodnim. Wygląda to dla mnie trochę tak, jakby na siłę odżegnywano się od horrorów amerykańskich czy francuskich i szukano pierwszych lepszych towarów zastępczych, które za niewielką kasę będzie można pokazać podczas tych kilku wieczorów. A można by przecież uraczyć widzów świetnym "
High Tension / Blady Strach" (Alexandre Aja, Francja), trzymającym w napięciu "
The Children" (Tom Shankland, Wielka Brytania) czy cudownie nawiązującym klimatem do horrorów z początku lat 90-tych "
Slither / Robale" (James Gunn / USA, Kanada), które co najwyżej pojawiły się w naszym kraju na DVD. To takie pierwsze trzy, które przyszły mi do głowy, a że nie oglądam ich (horrorów) nie wiadomo ile i w sumie nie jestem z nimi na bieżąco, to są podstawy by sądzić, że podobnej klasy obrazów jest znacznie więcej. Podczas drugiej edycji po raz pierwszy zaprezentowano polskiej publiczności legendarną "
Suspirię" Dario Argento i miałem nadzieję, że i w tym roku będzie mi dane zobaczyć jakiś klasyk. Jak nietrudno zgadnąć - przeliczyłem się. W wielu pofestiwalowych komentarzach powtarzała się opinia, że z roku na rok impreza ta prezentuje się coraz słabiej, w związku z czym chyba słusznie można się obawiać o ewentualną czwartą edycję Horror Festiwalu (chociaż ciężko mi sobie wyobrazić, żeby mogło być gorzej niż w tym roku). Gdybym mógł coś zaproponować organizatorom to zaprzestanie kurczowego trzymania się nie mającej poparcia w rzeczywistości formuły "najlepszych horrorów ostatnich lat nie pokazywanych dotąd w Polsce". Wydaje mi się, że spokojnie można podzielić cały festiwal na trzy bloki tematyczne - jeden przedstawiający właśnie filmy z różnych zakątków świata, drugi zawierający horrory z krajów, które mają bogate tradycje z nimi związane (wcześniej wymieniony "Blady strach" itp.) i trzecim, który miałby szansę przypomnieć widzom nieco starszych klasyków (jak chociażby "Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną" z '74 roku, czy mniej znany, acz równie niesamowity "Who Can Kill a Child? / Czy zabiłbyś dziecko?" powstały dwa lata po dziele Toby'ego Hoopera - dwa pierwsze przykłady z głowy, a wymieniać można długo).

Z
pofestiwalowych podsumowań osób w niego zaangażowanych tryska optymizmem. Nie można dyskutować z najwyższą frekwencją podczas tej edycji, którą chwalą się organizatorzy, ale określanie tegorocznego repertuaru jako "najlepszego" w całej historii imprezy to dla mnie kpina z inteligencji widza, nawet tego nie za bardzo zorientowanego w temacie. Ale rozumiem, że nie można napisać inaczej. W każdym razie "gratuluję" dobrego samopoczucia. Rafał Niedźwiedzki pokusił się nawet o stwierdzenie iż "(...) widzowie choć zdania z pewnością mieli podzielone, w efekcie byli zadowoleni". Otóż nie, Panie Rafale. Spora część nie była. Cieszy wspomniana wyżej frekwencja, podobnie jak uniezależnienie się festiwalu od polskich dystrbutorów, ale ten sam w sobie był kiepski (bardzo). A stosunkowo niewielką opłatę jaką trzeba było uiścić za karnet (49zł), wolałbym jednak przeznaczyć na wydaną kilka dni temu edycję kolekcjonerską pierwszej i jedynej słusznej "
Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną", bo prawie żaden z prezentowanych filmów nie jest dla mnie wart zapamiętania.
Na koniec moje wrażenia z trzech dni (a raczej wieczorów), które - ze smutkiem to piszę - wolałbym spędzić jednak w innym miejscu niż owa pełna sala kinowa.
Dzień pierwszy (czwartek / 22 października):
- "
Diagnosis: Death" - nowozelandzki twór, przy opisie którego często znajdują się porównania do Petera Jacksona i jego półamatorskich miksów horrorów i czarnej komedii, jak np. "Bad Taste". Owszem, humoru było sporo, film jako rozgrzewacz sprawdził się jak najbardziej, ale horroru tam było niewiele. A jeśli ktoś liczył na podobną ilość krwi co przy wspomnianych dziełach reżysera "Władcy Pierścieni" to mógł się srogo zawieść. Niski budżet wystarczył na jedną tylko scenę, w której pojawiło się nieco więcej posoki. Ogólnie do przodu, acz drugi raz tego nie obejrzę.

-
krótkometrażówki - w przed imprezowych zapowiedziach pojawiały się głosy, że może to być "czarny koń" trzeciej edycji, więc wiązałem z tą częścią programu spore nadzieje. Na próźno (niespodzianka). Najlepszym kilkuminutowcem był dla mnie "
Night of the Hell Hamsters" (
pełna wersja online) radośnie czerpiący i cytujący wszelkie horrorokomedie jak "Martwica Mózgu" czy "Martwe Zło". Krótkie, proste, wzbudzające więcej śmiechu niż strachu, ze sporą ilością juchy i czerwonookich morderczych chomików. Do gustu przypadło mi również "Virtual Dating" czy "Welgunzer" swoją tematyką przypominający wyświetlaną w ubiegłym roku bardzo dobrą pełnometrażówkę "Timecrimes" (acz ani jedno ani drugie z horrorem za wiele wspólnego nie ma). Reszta nie specjalnie przypadła mi do gustu (chociaż żałuję, że nie zostałem na ostatnim o tytule "Mavela"). Panel krótkich metraży ani nie okazał się czarnym koniem, ani też czarną owcą.
- "
Piła VI" - kiedy rozpoczynał się ostatni tego wieczoru seans, siedziałem już w nocnym podążającym w stronę Żoliborza. Ale w najbliższych dniach raczej powinienem zawitać do kina coby nadrobić stratę.
Dzień drugi (piątek / 23 października)
- "
Sauna" rodem z Finlandii była bardzo pozytywnym zaskoczeniem i jednocześnie jedynym filmem, który będę pamiętał jeszcze przez długi czas. Wyróżnić należy bardzo dobre aktorstwo, krajobrazy i nietypową jak na ten rodzaj filmu epokę (schyłek XVI wieku). Co prawda horrorem bym tego nie nazwał (prędzej mrocznym dramatem), ale nic to - ważne, że się podobało. Jednak mój początkowy entuzjazm, został nieco ostudzony (trafnymi) komentarzami
Przemka Pawełka, który w ciągu minuty wymienił mi sporą ilość nielogiczności i dziur w fabule, które pozostawiały zbyt duże pole do interpretacji. Tak czy inaczej film warty zobaczenia. Doceniony również przez festiwalowe jury, które przyznało mu Złotą Czaszkę.
- wspomniane wcześniej "
Open Graves" (przetłumaczone jako "Ucieć Przeznaczeniu", chociaż równie dobrze mogłoby być nazwane "Morderczymi Ważkami") to schematyczna i nudna opowieść o grupce przyjaciół wpadających w kłopoty, będąca słabym połączeniem "Jumanjii" (tutaj gra występuje pod nazwą "Mamba") i "Oszukać Przeznaczenie". Budżetu starczyło na zatrudnienie Elizy Dushku i na niewiele więcej.
- "
Visions" z Włoch to nieudana próba stworzenia czegoś na miarę "Piły", gdzie po pierwszych minutach można przewidzieć kto jest tym złym. Nuda. Po stokroć.
Dzień trzeci (sobota / 24 października)
- "
Dying Breed" z Australii to znowu zabawa z kliszami (survivalowymi), ale bardzo poprawna i bez większych wpadek. Czwórka znajomych wyrusza na podbój Tasmanii, a jako miejsce noclegu wybiera małą osadę, pełną lokalnych wieśniaków o parszywych licach. Ogląda się to dobrze, mimo że bez większych zaskoczeń. Coś podobnego do "Drogi bez powrotu" i tego typu klimatów. Po "Saunie" drugi dobry film, o którym jednak nie będę pamiętał za miesiąc albo dwa.
- "
My Name Is Bruce" z wielkim Brucem Campbellem grającym samego siebie, który jednak nie udźwignął tej komedyjki z grozą w tle. Niby śmiesznie, niby z dystansem do samego siebie, ale ile można. Zawiodłem się bardzo, bo był to film na który najbardziej czekałem. Niestety krążą pogłoski o planowanej kontynuacji. Na początku seansu na ekranach pojawiło się logo Dark Horse co mi przypomniało, że od miesięcy w kolejce do przeczytania czeka
one-shot o tym samym tytule. Jednak po tym seansie najpewniej poczeka i drugie tyle.
- "
Trailer Park of Terror" widziałem już jakiś czas temu, więc z radością opuściłem salę kinową. Tym bardziej, że po obiecujących pierwszych minutach okazuje się, że to jedynie marna próba zrobienia czegoś na kształt "Domu 1000 Trupów" Roba Zombiego czy nawiązania do klasyków z lat 80-tych. Odradzam...
...i liczę bardzo, że za rok coś się jednak zmieni.