środa, 29 października 2008

#73 - Horror Festiwal 2008 (21-25 października)

Horror jest moim faworytem jeśli chodzi o gatunki filmowe. Zarówno ten straszny, który ogląda się przy zapalonym świetle (z ostatnich np. '[rec]') czy też ten bardziej z przymrużeniem oka, gdzie i śmieszno i straszno ('Slither' - również jako taka w miarę nowość). Obowiązkiem więc było pojawić się na Horror Festiwalu, który w poprzednim tygodniu miał miejsce w Multikinach w całej Polsce. Druga edycja trwała pięć dni (wtorek - sobota), podczas których pokazano publiczności 11 filmów pełnometrażowych i dwa odcinki serii 'Masters of Horror'. Plus minus 1100 minut filmowych wrażeń za 59zł (w przypadku karnetu / to tak dla entuzjastów przeliczania ceny komiksu przez strony). Nie liczyłem specjalnie na to, że dane mi będzie obejrzeć coś co dołączy do moich ulubionych filmów grozy (czyli trylogii 'Martwego Zła', fenomenalnej 'Martwicy Mózgu', pierwszej i jedynej słusznej 'Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną' czy też zombie klasyka 'Świt Żywych Trupów'), ale miałem nadzieję, że przynajmniej jeden, może dwa filmy, okażą się trzymającymi w napięciu horrorami. Nic więcej od nich nie oczekiwałem. A jak było opiszę dalej w długiej i męczącej recenzji typu dzień po dniu.

Cała impreza rozpoczęła się od niskobudżetowego filmu 'Pop Skull' (USA 2007) - najwidoczniej coś mi umknęło w ostatnich miesiącach, bo obok popularnej muzyki spod szyldu emo, pojawił się chyba nowy emo-gatunek filmowy. Do takiej szuflady wrzuciłbym owy 'Pop Skull', opowiadający o dwudziestokilkulatku, którego miłość wymieniła na lepszy model. I ten, załamany, szlaja się ze swoim jedynym kumplem, ewentualnie jego dziewczyną, mamrocze, zażywa różnego rodzaju specyfiki a za płachtą białego materiału widzi ponoć ducha (który to wątek jest ciągnięty tak mniej więcej do połowy, później reżyser o nim jakby zapomina). Ciężki film. Bynajmniej nie pod względem ładunku emocjonalnego, którego nie ma, a pod względem przyjętej formy. Co jakiś czas widz męczony jest wstawkami mogącymi wywołać epilepsję (informacja z początku filmu), dźwięki towarzyszące obrazowi roooozzzzccciąąąąggggnięęęęętttteeee do granic możliwości irytują, a kamerowanie z ręki tylko pogłębia całej beznadziei. Rozumiem, że to amatorski film, ale na boga, nie mając nic do przekazania, nie da się tego ukryć ubierając obraz w pseudoawangardowe ciuszki ala Lynch. Normalnie stronię od oceniania przy pomocy skali, ale tutaj wypadałoby dać jedno wielkie ZERO. Co śmieszne, w pofestiwalowym komunikacie organizatorzy podkreślają, że 'Pop Skull' "(...) zebrał najgłośniejsze oklaski po projekcji" - chciałbym tylko zaznaczyć, że raczej nie były to brawa związane z poziomem tego filmu, a ulgą po jego zakończeniu. A winnym wszystkiemu jest Michał, który te oklaski rozpoczął. Jako drugie wyświetlony został 'Timecrimes' (Hiszpania 2007) traktujący o podróżach w czasie. Nie jakichś wielkich i przełomowych, a małych, można by powiedzieć lokalnych. Główny bohater, tatusiowaty Hector, przez przypadek wsiada do wehikułu i przenosi się o kilkadziesiąt minut w tył. Tym samym staje się Hectorem Drugim, gdyż przeniesienie, nie sprawia, że jego wersja sprzed godziny znikła. Postanawia więc naprawić swój błąd i dalsza część filmu to mnożenie się wszelakich komplikacji oraz chęć głównego bohatera do opanowania całego chaosu którego się dopuścił. Bardzo sympatyczne kino, zabawne (co raczej było zamysłem reżysera) i nawet wciągające. Problem z tym filmem jest taki, że z grozą / horrorem nie ma nic wspólnego. Dziwny to wybór ludzi odpowiedzialnych za program imprezy, ale mimo wszystko można to wybaczyć, bo film - mimo, że reprezentujący raczej lekką fantastykę - broni się sam i z chęcią obejrzałbym go jeszcze raz, żeby wyłapać wszystkie tzw. smaczki. Tyle z dnia pierwszego, który okazał się lekkim falstartem.

Kolejny wieczór miał być już tą właściwą pełnokrwistą ucztą, bo dla widzów przygotowano dwa filmy w reżyserii kultowego Dario Argento. Na początek kultowa niczym sam reżyser 'Suspiria' sprzed ponad 30 lat (Włochy 1977). Przyznam, że był to najbardziej oczekiwany przeze mnie film o którym wcześniej czytałem sporo pozytywnych, wręcz entuzjastycznych recenzji. W skrócie: niejaka Susan przyjeżdża do słynnej szkoły baletowej w Wiedniu, aby uczyć się fachu od najlepszych i być w przyszłości jedną z nich. Dalej standardowo - niewytłumaczalne zgony koleżanek i nie widzący problemu opiekunowie. Niesamowity klimat tworzy muzyka w wykonaniu zespołu Goblin (który to zresztą jest kojarzony głównie z filmami Pana Argento), oraz kolorystyka niektórych scen. Zaraz po seansie byłem mocno zawiedziony całością, która w ogóle do mnie nie dotarła - senny nastój, wlokąca się akcja i takie nieco z dupy zakończenie. Gdzie ten kult pytam? Jednak z perspektywy czasu i kilkukrotnego przesłuchania soundtracku muszę przyznać, że warto by dać 'Suspirii' jeszcze jedną szansę i obejrzeć ją w domowym zaciszu, gdzie na spokojnie, bez mlaskania i wyzywania się współoglądaczy od kutasów i dziwek, można by się ponownie zanurzyć w świecie baletu i wiedźm. Tak więc nie mówię 'nie' i zrobię drugie podejście. Kolejnym filmem był 'Mother of Tears' (Włochy 2007) nawiązujący do swojego poprzednika sprzed 30lat i będący zwieńczeniem trylogii Argento (w środku jeszcze niejakie 'Inferno' z 1980 roku). Główną rolę zagrała tu córka reżysera - Asia Argento i najzwyczajniej w świecie się nie popisała (podobnie jak reszta aktorów prezentujących drewniany warsztat). Wielka, zła siła nadciąga nad Rzym i jedyną osobą, która może ją powstrzymać jest Sarah Mandy. Więcej o fabule nie ma co pisać. Dzieje się znacznie więcej niż w 'Suspirii', a przede wszystkim jest gore na które czekałem od trzech seansów i to w całkiem przyzwoitej ilości. I to jest w zasadzie jedyny plus tego filmu, który niczym szczególnym się nie wyróżnia. Publika się śmiała, a to nie o to chyba chodziło.

Czwartek zaczął się od 'The Feeding' (USA 2006) do którego przyznam się byłem uprzedzony ze względu na tematykę - wilkołaki (nie przepadam za futrzakami). Ale pomijając beznadziejne aktorstwo, kiczowatą kukłę tego złego i szablonowy scenariusz (grupka młodzieży wybiera się na wycieczkę do lasu, gdzie grasuje zły i groźny wilkołak, na którego polują porządni i szlachetni leśnicy) muszę przyznać, że była to całkiem niezła komedia. Sala śmiała się co chwila a to z beznadziejnie głupich i sztucznych dialogów, a to z absurdalnych poczynań bohaterów. Ostatnie 20 minut - niezamierzona parodia Rambo i szybka nauka strzelania z łuku - to szczyt szczytów. Mimo wszystko pozytyw (ze względu na niezamierzony humor, film w sam raz do oglądania w kilka osób) ale niepokój o poziom imprezy pozostał - w końcu równo połowa festiwalowych pokazów się odbyła, a na dobre, oryginalne i rzeczywiście straszne kino trzeba czekać. Tym bardziej, że kolejny czwartkowy film 'Dying God' (Argentyna 2008) tylko to czekanie przedłużył. Na stronie festiwalu można było przeczytać, że jest to "prawdopodobnie pierwszy nakręcony w Argentynie horror, prezentowany na polskich ekranach" i aż chciałoby się dopisać "i ostatni". Kolejna niskobudżetowa produkcja kręcona z ręki, która nie wiem dlaczego trafiła na ten festiwal. Żenada i to na dodatek nie śmieszna, której motywem przewodnim jest gumowy potwór gwałcący i dziurawiący swoją pytą mieszkanki Ziemi. Bez komentarza.

W piątek zmiana sali kinowej na zdecydowanie większą przyszła wraz ze zmianą kondycji festiwalu. 'Wizard of Gore' (USA 2007) nie był taki super jak się zapowiadał z trailerów czy też opisów, ale i tak prezentował znacznie wyższy poziom niż filmy z poprzednich dni. Dostajemy historię w której dziennikarz prowadzi śledztwo w sprawie Montaga Wspaniałego - czarodzieja, który na swoich pokazach szlachtuje osoby wybrane z publiki, a następnie odstawia je nietknięte na miejsce. Problem jest jednak taki, że w jakiś czas po seansie, 'ochotnicy' giną w podobnych okolicznościach jak na czarodziejskich przedstawieniach. O ile początek jest niezły, o tyle później akcja siada, a samo zakończenie jest mocno wydumane. Miał być twist a nie wyszło. Sceny gore są całkiem smaczne, pieniądze na nie przeznaczone się nie zmarnowały (innymi słowy - widać w tym filmie budżet), aktorsko też jest lepiej, chociaż taki Montag gra jedną miną, jedną manierą i nie specjalnie przekonuje swoją tak zwaną niezwykłością. Co ciekawe do roli ofiar Wizarda zatrudniono młode softporno gwiazdki z Suicide Girls, więc widz ma szansę ujrzeć ich młode, wytatuowane i wypiercingowane nagie ciała. Jakby nie patrzeć jest to jakiś plus. Zaraz po 'Czarodzieju Gore' przyszedł czas na piątą odsłonę 'Piły'. Nie jestem na bieżąco z tą serią, ale zakładam, że wiele mnie nie ominęło. Tutaj standardowo - pułapki na tych, którzy czymś sobie zawinili, policyjne śledztwo i tak dalej. Podobnie jak w 'Czarodzieju..' miał być twist, ale równie podobnie nie wyszło. Na plus sceny z pułapkami, które trzymały w napięciu, oraz nawiązania i jako takie wyjaśnienia kim były ofiary z poprzednich części. Na minus tłumaczenie w którym Jigsaw stał się Panem Piłą, a jeden z psów ochrzczony został Siusiakiem (może w oryginale też tak się zwał, ale brzmiało to co najmniej uroczo). Jako, że był to całkiem udany wieczór to odpuściłem drugą część piątkowego festiwalu tj. "The Best Of Horrorfestiwal.pl 2008" na którym prezentowano dwa odcinki serii 'Masters Of Horror' (parę części widziałem i były mocno żenujące) oraz film 'Dark Hours' o którym na filmwebie piszą, że 'mimo budżetu 400 tys. dolarów, film zarobił mniej niż 500 dolarów'. Szkoda czasu.

Finałowy wieczór rozpoczął się od 'Mulberry Street' (USA 2006) - horroru opartego na dosyć ogranym schemacie, w którym szczury poprzez ugryzienie zarażają tajemniczą chorobą sprawiającą, że ludzie zamieniają się w zombie podobne stwory. Takie '28 dni później' tylko z mniejszym budżetem. Nic odkrywczego, ale oglądało się to nader sympatycznie - duży plus za zdjęcia miasta, muzykę i atmosferę zagubienia. Całą impreza zakończyła się natomiast filmem 'The Stuck' (USA 2007) - czarną komedią poruszającą momentami poważniejsze tematy. Główne role należały do Meny Suvari (ostatnio remake 'Dnia Żywych Trupów') i Stephena Rea ('V for Vendetta' jako Finch). Czytając opis filmu nasuwało mi się chociażby skojarzenie z 'Misery' Stephena Kinga i jeśli już to była to taka mocno lajtowa wersja klasyka. Brandi Boski wracając z nocnej imprezy wjeżdża w Toma Bardo, któremu właśnie całe życie legło w gruzach. Następnie dziewczyna przejeżdża pół miasta z człowiekiem wystającym z jej przedniej szyby i zatrzymuje się dopiero w garażu, gdzie postanawia, że poczeka aż delikwent zejdzie z tego świata, ukryje zwłoki i będzie dalej żyć jak żyła dotychczas. Sprawy się nieco komplikują, gdy Tom nie do końca chce odejść i najchętniej wydostałby się z domu głupiutkiej amerykanki. Jak już wspomniałem można by ten film odłożyć do szuflady z napisem 'czarna komedia' (mocno śmieszne sceny gdy do akcji wkracza czarnoskóry chłopak bohaterki), gdyby nie dający do myślenia początek filmu ukazujący ludzką bezduszność, wszędobylską biurokrację czy też ogólnie ludzką głupotę. Wyszedł więc taki śmiech przez łzy. Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, ale tak mniej więcej od połowy kinowa wersja mija się z tym jak było naprawdę. Mimo że nie jest horror sensu stricte to jak najbardziej przeraża. Warto zobaczyć.

I tyle. Wrażenia po całej imprezie mam jak najbardziej pozytywne, może nie ze względu na repertuar - o którym zaraz - a dlatego, że w ogóle coś takiego miało miejsce, bo te pięć wieczorów pod rząd w sali kinowej były miłym przeżyciem. Co do samych filmów - spodziewałem się znacznie więcej niż ostatecznie dostałem. Nie wiem czemu tak mocno postawiono na produkcje ewidentnie niskobudżetowe (jeśli nie wiadomo o co chodzi..) pokroju 'Pop Skull' czy czwartkowych 'The Feeding' (chociaż to było przynajmniej głupiośmieszne) i 'Dying God'. Trzeci dzień był zresztą zdecydowanie najsłabszym punktem festiwalu - mogło być zupełnie inaczej, bo jeszcze dwa tygodnie przed imprezą czwartek był przeznaczony na 'Blood River', 'Jack Brooks: Monster Slayer' i 'The Abandoned' - szczególnie ta druga pozycja zapowiadała się jako niezły kontynuator klimatu rodem z 'Brain Dead' czy 'Army of Darkness'. Można było pokusić się o jakieś bardziej znane pozycje, bądź takie które z horrorem mają więcej wspólnego niż flaki i krew w jednej scenie lub dwóch. Brakowało mi jednego jedynego filmu, który od początku do końca byłby po prostu trzymającym w napięciu horrorem. Ale może dane mi będzie to przeżyć w przyszłorocznej trzeciej edycji. Duży plus za wieczór z filmami Argento - teraz przynajmniej wiem że Fulci jednak lepsze gorerrory machał - oraz za nie mające zbyt dużo wspólnego z gatunkiem 'Timecrimes' i 'The Stuck'. Ten ostatni zresztą został uznany przez jury festiwalowe za najlepszy film całej imprezy. Specjalnie nie będę protestował.

Hasło, że są były to 'najlepsze horrory ostatnich lat' jest mocno na wyrost, ale nic to, zabawa mimo wszystko była przednia. Za rok pewnikiem też zafunduję sobie te kilka wieczorów w kinie.

Zdrowie Siusiaka!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zdrowie!

Anonimowy pisze...

no z horrorami to tak bywa: duuuużo trzeba ich przerobić, żeby wyłapać perełki. Dla mnie największym plusem tej edycji była różnorodność filmów. A najabrdziej przewrotne jest to, że najlepszymi obrazami na festiwalu hoorrorów okazaly się nie horrory. Ale i tak na kolejną edycję się wybiorę.

cheers!