Dzisiejszy wpis poświęcony będzie wrażeniom naszej trójki (trójcy?) z zakończonego kilka dni temu Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi. Podobnie jak w przypadku wpisu o "Łaumie" KRLa, każdy z nas spłodził własną relację z ostatniego, niezwykle komiksowego, łikendu. Za ozdobniki do naszych wrażeń posłużą fragmenty zdjęć Pierwszej Damy Polskiego Komiksu - Olgi Skowrońskiej. (a.)
arcz: rozpocznę od małego podsumowania:
Sama impreza - nawet patrząc z boku i niespecjalnie się nią przejmując - była niezwykle okazała. Hala Textilimpexu tętniła życiem od rana do wieczora, stoisk z komiksami było znacznie więcej niż w roku ubiegłym (albo takie tylko odniosłem wrażenie - w każdym razie sprzedający wyglądali na niezwykle zadowolonych pod względem ilości sprzedanych komiksów), tak samo jak ludzi odwiedzających Międzynarodowy Pełną Gębą Festiwal. Ostatnie tygodnie dla Łodzi były szczególnie intensywne - w połowie września kilka reprezentacji rozgrywało tam swoje mecze w ramach Eurobasketu, a końcówka września i początek października zarezerwowane były dla Mistrzostw Europy Kobiet w Siatkówce (półfinały i finały pokrywały się z MFKą). To jednak komiksowa impreza była najlepiej rozpromowana, co pięknie było widać na Piotrkowskiej, gdzie co chwila natknąć się było można festiwalowe flagi i bannery. Bardzo pozytywne wrażenie robiła sobotnia gala rozdania nagród i afterparty w Wytwórni, gdzie można było się poczuć niemal jak na rozdaniu Oskarów - niekwestionowanym zwycięzcą konkursu na krótką formę został Bartosz Sztybor (podobnie jak rok temu), a swoje momenty miał również pan Kropiwnicki, czy Polch informujący o legendarnym już chyba "mailu z Ameryki". Bardzo cieszyły nagrody dla Kultury Gniewu jako najlepszego wydawcy i nagroda specjalna dla Tadeusza Baranowskiego. Muszę jednak dorzucić nieco dziegciu i przyznać, że tłok, kolejki do baru (w pierwszych chwilach/godzinach po zakończeniu gali), czy stosunkowo mało miejsc siedzących nieco utrudniały ogólną integrację środowiska po zakończeniu oficjalnej części wieczoru. Dodatkową atrakcją dla zgromadzonej w ogromnej hali gawiedzi były koncerty Żelaznej Bramy i Cool Kids of Death, których to miałem okazję zobaczyć na żywo po raz pierwszy i przy kolejnej pewnie się skuszę na rasowy koncert (trochę luda chyba przyszło tylko na ich występ - miło). Sobotni wieczór zakończył się (ewentualnie: niedzielny poranek rozpoczął się) na kebabie z Nickiem Abadzisem, Dominikiem Szcześniakiem i spółką oraz wizytą w sklepie nocnym, gdzie Asu stwierdził, że młodzież w odzieży sportowej "różni się tylko tym, że my rysujemy komiksy, a oni robią pompki". Senna i leniwa niedziela należała w moim przypadku do Przemka Surmy i Karola Kalinowskiego, którzy i spotkaniami i sesjami z autografami promowali swoje świeżo co wydane albumy. Do panelu wydawców niestety nie dotrwałem, tak samo jak do spotkania z tajemniczym na tamtą chwilę Polskim Stowarzyszeniem Komiksowym - pociąg do Warszawy odjechał o 14.58 i zabrał ze sobą całkiem sporą grupę miłośników kadrów i dymków.
Ciężko określić 20-tą edycję Międzynarodowego Festiwalu Komiksu (ktoś gdzieś widział Gry?) inaczej jak sukces. I to spory. Szczerze jednak przyznam, że lepiej wspominam kameralny Bałtycki Festiwal Komiksu z końcówki czerwca i to jego wskazałbym jako najlepszą komiksową imprezę tego roku. Ale to tylko taka luźna uwaga, nie ujmująca wiele "największej tego typu imprezie w tej części Europy".
- uczestnictwo w spotkaniach: x4 (Lobdell, Milligan, Surpiko, KRL)Niezbyt imponujący wynik i chciałoby się rzec "a miało być tak pięknie!". Plany niestety nie wypaliły - ani nie mam autografu Lobdella, Milligana, Bruna czy KRLa (a taszczyłem ze sobą w jedną i drugą stronę "X-Statix", "High Roads" oraz "Bez komentarza"), ani też ilość kilogramów w bagażach po powrocie z imprezy rażąco nie różniła się w stosunku do tego z czym przyjechałem do "światowej stolicy beczek, pawulonu i zawodów w strzelaniu do studentów". W związku z tym można spokojnie powiedzieć, że przeszedłem obok MFKi - mimo to, nie uważam tych trzech dni za stracone. Tym razem znacznie ciekawsze od komiksów, komiksików, stania w kolejkach po rysunek i innego tego typu przyjemności były rozmowy (poważniejsze i mniej poważne też), przybicie piątki tym co się już zna, czy tym co się dopiero co poznało. I co ważne po raz pierwszy w historii świata nasza redaktorska trójka miała okazję się spotkać!
- zdobyte autografy: x0
- przywiezione komiksy: x2 ("Cyrkielnia", "Łauma")
Sama impreza - nawet patrząc z boku i niespecjalnie się nią przejmując - była niezwykle okazała. Hala Textilimpexu tętniła życiem od rana do wieczora, stoisk z komiksami było znacznie więcej niż w roku ubiegłym (albo takie tylko odniosłem wrażenie - w każdym razie sprzedający wyglądali na niezwykle zadowolonych pod względem ilości sprzedanych komiksów), tak samo jak ludzi odwiedzających Międzynarodowy Pełną Gębą Festiwal. Ostatnie tygodnie dla Łodzi były szczególnie intensywne - w połowie września kilka reprezentacji rozgrywało tam swoje mecze w ramach Eurobasketu, a końcówka września i początek października zarezerwowane były dla Mistrzostw Europy Kobiet w Siatkówce (półfinały i finały pokrywały się z MFKą). To jednak komiksowa impreza była najlepiej rozpromowana, co pięknie było widać na Piotrkowskiej, gdzie co chwila natknąć się było można festiwalowe flagi i bannery. Bardzo pozytywne wrażenie robiła sobotnia gala rozdania nagród i afterparty w Wytwórni, gdzie można było się poczuć niemal jak na rozdaniu Oskarów - niekwestionowanym zwycięzcą konkursu na krótką formę został Bartosz Sztybor (podobnie jak rok temu), a swoje momenty miał również pan Kropiwnicki, czy Polch informujący o legendarnym już chyba "mailu z Ameryki". Bardzo cieszyły nagrody dla Kultury Gniewu jako najlepszego wydawcy i nagroda specjalna dla Tadeusza Baranowskiego. Muszę jednak dorzucić nieco dziegciu i przyznać, że tłok, kolejki do baru (w pierwszych chwilach/godzinach po zakończeniu gali), czy stosunkowo mało miejsc siedzących nieco utrudniały ogólną integrację środowiska po zakończeniu oficjalnej części wieczoru. Dodatkową atrakcją dla zgromadzonej w ogromnej hali gawiedzi były koncerty Żelaznej Bramy i Cool Kids of Death, których to miałem okazję zobaczyć na żywo po raz pierwszy i przy kolejnej pewnie się skuszę na rasowy koncert (trochę luda chyba przyszło tylko na ich występ - miło). Sobotni wieczór zakończył się (ewentualnie: niedzielny poranek rozpoczął się) na kebabie z Nickiem Abadzisem, Dominikiem Szcześniakiem i spółką oraz wizytą w sklepie nocnym, gdzie Asu stwierdził, że młodzież w odzieży sportowej "różni się tylko tym, że my rysujemy komiksy, a oni robią pompki". Senna i leniwa niedziela należała w moim przypadku do Przemka Surmy i Karola Kalinowskiego, którzy i spotkaniami i sesjami z autografami promowali swoje świeżo co wydane albumy. Do panelu wydawców niestety nie dotrwałem, tak samo jak do spotkania z tajemniczym na tamtą chwilę Polskim Stowarzyszeniem Komiksowym - pociąg do Warszawy odjechał o 14.58 i zabrał ze sobą całkiem sporą grupę miłośników kadrów i dymków.
Ciężko określić 20-tą edycję Międzynarodowego Festiwalu Komiksu (ktoś gdzieś widział Gry?) inaczej jak sukces. I to spory. Szczerze jednak przyznam, że lepiej wspominam kameralny Bałtycki Festiwal Komiksu z końcówki czerwca i to jego wskazałbym jako najlepszą komiksową imprezę tego roku. Ale to tylko taka luźna uwaga, nie ujmująca wiele "największej tego typu imprezie w tej części Europy".
Do zobaczenia w marcu!
julek: Tegoroczny wyjazd do Łodzi był moją trzecią wizytą na eMeFce. Poprzednio byłem na 17 (w 2006 roku) i 18 (2007) festiwalu. Dodając do tego jeszcze jedną wizytę w Warszawie na tamtejszej WueSce (bodaj w 2007 roku) z czterema konwentami na koncie za żadnego wyjadacza nie mogę uchodzić. Jeśli miałbym podsumować imprezę w jednym zdaniu, to napisałbym, że było bardzo przyjemnie, bogato w atrakcje, zarówno festiwalowe, jak i towarzyskie, ale co organizatorzy spieprzyć mieli, to i spieprzyli. Nie mniej, ale przynajmniej i nie więcej.
Ciężko się nie zgodzić się z opinią arcza o rozmachu łódzkiej imprezy. Trudno było zaliczyć choć połowę atrakcji z pękającego w szwach programu i odwiedzić wszystkie wystawy rozrzucone po całym mieście. Z roku na rok jest coraz lepiej, więcej, bardziej międzynarodowo. Wiadomo, że solą łódzkiej imprezy są spotkania z gośćmi z Polski i zagranicy. Tym razem bardzo rozsądnie rozplanowano je na sobotę i niedzielę. Przyznam, że brakło mi gwiazd formatu Moebiusa, Liberatore czy Manary z zeszłego roku, nie ujmując oczywiście niczego Brunowi, Marvano, czy Milliganowi - to jednak nie ten rozmiar kapelusza. Inna sprawa, że polski konwentowicz jest z festiwalu na festiwal coraz bardziej rozpieszczony i za rok chciałby zobaczyć w Łodzi Franka Millera, Daniela Clowesa, Jiro Taniguchiego i Tardiego. Jeśli zaś chodzi o same spotkania, to jak zwykle - czasem słońce, czasem deszcz. Jedne były prowadzone gorzej (sympatyczna pogawędka dwóch znajomych, czyli spotkanie z KRLem), inne lepiej (Ivan Brun ze śliczną i frasobliwą tłumaczką), do niektórych prowadzący spotkanie przygotowany był wzorowo, tylko gościowi nie bardzo chciało się odpowiadać na pytania (casus chyba wszystkich spotkań z Rosińskim). Niekiedy przyjezdny zaskakiwał na plus (Scott Lobdell), niekiedy na minus (Peter Milligan). Zwyczajowo nawalały mikrofony, niekiedy szwankowało tłumaczenie. Ogółem jednak tej części festiwalu należą się pochwały.
O problemach łowców autografów wypowiadał się nie będę, bo nie należę do amatorów autorskiej mazianiny po moich albumach i zeszytach. Mam jednak świadomość, że ten temat wywołuje mnóstwo emocji, sądząc choćby po kolejkowych bitwach, których byłem świadkiem i gorących dyskusji na forku Gildii. W sumie, razem z Kasią udało nam się zdobyć rysunek KaeReLa na naszym egzemplarzu "Łaumy". I to tyle w tym temacie. Nieco więcej miejsca mogę poświęcić Wytwórni, czyli spocie, w którym odbyła się uroczysta gala i festiwalowe afterparty. Duże, schludne, niedaleko, na poziomie i przystosowane do przyjęcia sporej liczby gości i efektownego przyznania nagród. Choć z początku było nieco ciasno i trudno było dostać się do dystrybutorów z piwem, towarzystwo szybko się przerzedziło i grubo przed północą zrobiło się bardzo przyjemnie. Niestety, starość nie radość, kręgosłup nie ten i przed koncertem Żelaznej Bramy i CKOD musiałem zmywać się do hotelu, przybijając piątki i wymieniając kilka zdań z różnymi ludźmi z komiksowego półświatka.
No i czas na moje narzekania. Przede wszystkim fuzji eMeFKi z CyberAreną 36,6 nie można określić jako udanej. Podchodziłem dosyć sceptycznie do pomysłu integrowania środowisk komiksowych z growymi, ale byłem ciekaw, w jaki sposób będzie to przeprowadzone i niespecjalnie miałem coś przeciwko. Tak naprawdę wszędzie dopisywane "Gry" ograniczyły się tylko do rozgrywek przeprowadzanych w hali Expo. Jeśli tak ma to wyglądać, że komiksiarze sobie, a gracze sobie, to mam nadzieję, że był to tylko jednorazowy wybryk i za rok wrócimy do "starej" nazwy. Chyba, że koncepcja zostanie nieco zmieniona – zamiast turnieju zaprosi się wydawców, producentów, dystrybutorów i twórców, przygotuje boksy, prezentacje i spotkania. Wtedy, będzie to miało jakiś sens.
Mam świadomość, że Adam Radoń i Piotr Kasiński ze swoimi współpracownikami nie są w stanie przypilnować wszystkich spotkań i każdego gościa z osobna. Jednak szkoda, że dochodzi do sytuacji, w której na prelekcję o "Zdradzie" dociera tylko jeden z dwóch anonsowanych twórców (Krzysztof Gawronkiewicz) i pozbawiony prowadzącego ma opowiadać o projekcie, o którym dowiedział się przed dwoma tygodniami. Jeszcze gorzej było w przypadku prelekcji na temat Vertigo, przygotowanej przez serwis DC Multiverse. Na takim festiwalu, jakim jest MFK nie powinny odbywać się prezentacje prowadzone przez nieprzygotowanych ludzi, bez pomysłu, składu i ładu, pełne merytorycznych wpadek. Dość powiedzieć, że prowadzący był przekonany, że termin "graphic novel" przekłada się jako "nowela graficzna".
Jak zwykle wisienką u tortu relacji z łódzkiej imprezy jest Sympozjum Komiksologiczne, które na długo przed imprezą wywołało nie małą burzę w komiksowym światku. Pomimo tego, że Piotr Kasiński zdystansował się do Krzysztofa Skrzypczyka i jego działań, a sympozjum nie odbyło się na terenie ŁDKu, tylko w Sali konferencyjnej hotelu Centrum, wywody polskich komiksologów odbywały się w ramach MFKi. Co więcej, Skrzypczyk został obdarowany medalem za swoją działalność, co znowuż zaowocowało serią środowiskowych żartów. Trudno o bardziej wymowny gest akceptacji jego działań ze strony organizatorów łódzkiej imprezy. Tyle dobrze, że zmieniono tytuł konferencji, na nieco bardziej neutralny i lepiej brzmiący ("Komiks a problem kiczu"), ale niesmak pozostał.
tranway: Jako, że w tym roku odbyłem swój dziewiczy rejs na Międzynarodowy Festiwal Komiksu, zacznę od rzeczy pozornie banalnej. Wjeżdżając do Łodzi byłem pod wrażeniem oznakowania całego miasta. Właściwie co przecznicę były znaki z nazwami ulic i dzięki temu na festiwal dojechałem jak po sznurku. Potem było już tylko lepiej.
Na festiwal wyciągnął mnie arcz z julkiem, i poznanie ich oraz zakupy były moim głównym celem. Ponieważ z obiema rzeczami uwinąłem się bardzo szybko, potem pozostało mi już tylko spokojnie zanurzyć się w atrakcjach festiwalowych....
Wszystkie spotkania na których udało mi się pojawić uważam za mniej lub bardziej udane, jednak Scott Lobdell zrobił na mnie najlepsze wrażenie. Nie tylko opowiadał ciekawie i żywo, ale co najważniejsze cały czas żartował i można było zobaczyć jakim człowiekiem jest prywatnie. Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o Peterze Milliganie, jednak jego kilka słów o "Greek Street" tak mnie zaciekawiło, że tylko kwestią czasu jest, kiedy zapoznam się z tym komiksem. KaReL natomiast interesująco opowiadał jak powstawała "Łauma" i dał się poznać jako człowiek szczery i przyjacielski. Pozwolę sobie jednak na małe pytanie - czy spotkanie powinna prowadzić osoba, która była, bądź co bądź, osobiście zaangażowana w powstanie komiksu, o którym jest mowa? Nie jest to jednak szukanie dziury w całym, ponieważ jedyne co mnie ze spotkań raziło to tłumacz Lobdella i Marvano, którego nieznajomość tematu była momentami odrobinę irytująca.
Największe brawa zdecydowanie należą się za imprezę w Wytwórni. Świetny lokal (?), niedaleko od centrum festiwalowego, w którym rozdanie nagród wyglądało bardzo profesjonalnie. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o nagrodach Bartosza Sztybora, który zdeklasował konkurencję. Lecz i tu powstaje pytanie, czy organizatorzy nie powinni zmienić zasad by podobne sytuacje nie powtarzały się? Jedyne czego jednak naprawdę szkoda to przyznania Grand Prix reedycji Jeża Jerzego, i odpadnięcia w przedbiegach paru naprawdę świetnych pretendentek do tytułu Miss Festiwalu. Żałuję również, że nie po drodze było mi do Muzeum Włókiennictwa, przez co ominęła mnie większość wystaw. Jednak nie ma się czemu dziwić, ponieważ atrakcji było naprawdę sporo i niejednokrotnie musiałem wybierać między dwoma punktami programu.
Moje wrażenia z MFK zacząłem od świetnego oznakowania miasta, a zakończę na fantastycznych warunkach noclegowych. Noc z soboty na niedzielę była tak ciepła, że ani ja, ani tym bardziej moja żona, nie zmarzliśmy w samochodzie. Nie pozostaje mi więc nic innego jak pogratulować organizatorom i obiecać, że jeśli tylko w następnym roku czas pozwoli pojawię się na 21 MFK.
Ciężko się nie zgodzić się z opinią arcza o rozmachu łódzkiej imprezy. Trudno było zaliczyć choć połowę atrakcji z pękającego w szwach programu i odwiedzić wszystkie wystawy rozrzucone po całym mieście. Z roku na rok jest coraz lepiej, więcej, bardziej międzynarodowo. Wiadomo, że solą łódzkiej imprezy są spotkania z gośćmi z Polski i zagranicy. Tym razem bardzo rozsądnie rozplanowano je na sobotę i niedzielę. Przyznam, że brakło mi gwiazd formatu Moebiusa, Liberatore czy Manary z zeszłego roku, nie ujmując oczywiście niczego Brunowi, Marvano, czy Milliganowi - to jednak nie ten rozmiar kapelusza. Inna sprawa, że polski konwentowicz jest z festiwalu na festiwal coraz bardziej rozpieszczony i za rok chciałby zobaczyć w Łodzi Franka Millera, Daniela Clowesa, Jiro Taniguchiego i Tardiego. Jeśli zaś chodzi o same spotkania, to jak zwykle - czasem słońce, czasem deszcz. Jedne były prowadzone gorzej (sympatyczna pogawędka dwóch znajomych, czyli spotkanie z KRLem), inne lepiej (Ivan Brun ze śliczną i frasobliwą tłumaczką), do niektórych prowadzący spotkanie przygotowany był wzorowo, tylko gościowi nie bardzo chciało się odpowiadać na pytania (casus chyba wszystkich spotkań z Rosińskim). Niekiedy przyjezdny zaskakiwał na plus (Scott Lobdell), niekiedy na minus (Peter Milligan). Zwyczajowo nawalały mikrofony, niekiedy szwankowało tłumaczenie. Ogółem jednak tej części festiwalu należą się pochwały.
O problemach łowców autografów wypowiadał się nie będę, bo nie należę do amatorów autorskiej mazianiny po moich albumach i zeszytach. Mam jednak świadomość, że ten temat wywołuje mnóstwo emocji, sądząc choćby po kolejkowych bitwach, których byłem świadkiem i gorących dyskusji na forku Gildii. W sumie, razem z Kasią udało nam się zdobyć rysunek KaeReLa na naszym egzemplarzu "Łaumy". I to tyle w tym temacie. Nieco więcej miejsca mogę poświęcić Wytwórni, czyli spocie, w którym odbyła się uroczysta gala i festiwalowe afterparty. Duże, schludne, niedaleko, na poziomie i przystosowane do przyjęcia sporej liczby gości i efektownego przyznania nagród. Choć z początku było nieco ciasno i trudno było dostać się do dystrybutorów z piwem, towarzystwo szybko się przerzedziło i grubo przed północą zrobiło się bardzo przyjemnie. Niestety, starość nie radość, kręgosłup nie ten i przed koncertem Żelaznej Bramy i CKOD musiałem zmywać się do hotelu, przybijając piątki i wymieniając kilka zdań z różnymi ludźmi z komiksowego półświatka.
No i czas na moje narzekania. Przede wszystkim fuzji eMeFKi z CyberAreną 36,6 nie można określić jako udanej. Podchodziłem dosyć sceptycznie do pomysłu integrowania środowisk komiksowych z growymi, ale byłem ciekaw, w jaki sposób będzie to przeprowadzone i niespecjalnie miałem coś przeciwko. Tak naprawdę wszędzie dopisywane "Gry" ograniczyły się tylko do rozgrywek przeprowadzanych w hali Expo. Jeśli tak ma to wyglądać, że komiksiarze sobie, a gracze sobie, to mam nadzieję, że był to tylko jednorazowy wybryk i za rok wrócimy do "starej" nazwy. Chyba, że koncepcja zostanie nieco zmieniona – zamiast turnieju zaprosi się wydawców, producentów, dystrybutorów i twórców, przygotuje boksy, prezentacje i spotkania. Wtedy, będzie to miało jakiś sens.
Mam świadomość, że Adam Radoń i Piotr Kasiński ze swoimi współpracownikami nie są w stanie przypilnować wszystkich spotkań i każdego gościa z osobna. Jednak szkoda, że dochodzi do sytuacji, w której na prelekcję o "Zdradzie" dociera tylko jeden z dwóch anonsowanych twórców (Krzysztof Gawronkiewicz) i pozbawiony prowadzącego ma opowiadać o projekcie, o którym dowiedział się przed dwoma tygodniami. Jeszcze gorzej było w przypadku prelekcji na temat Vertigo, przygotowanej przez serwis DC Multiverse. Na takim festiwalu, jakim jest MFK nie powinny odbywać się prezentacje prowadzone przez nieprzygotowanych ludzi, bez pomysłu, składu i ładu, pełne merytorycznych wpadek. Dość powiedzieć, że prowadzący był przekonany, że termin "graphic novel" przekłada się jako "nowela graficzna".
Jak zwykle wisienką u tortu relacji z łódzkiej imprezy jest Sympozjum Komiksologiczne, które na długo przed imprezą wywołało nie małą burzę w komiksowym światku. Pomimo tego, że Piotr Kasiński zdystansował się do Krzysztofa Skrzypczyka i jego działań, a sympozjum nie odbyło się na terenie ŁDKu, tylko w Sali konferencyjnej hotelu Centrum, wywody polskich komiksologów odbywały się w ramach MFKi. Co więcej, Skrzypczyk został obdarowany medalem za swoją działalność, co znowuż zaowocowało serią środowiskowych żartów. Trudno o bardziej wymowny gest akceptacji jego działań ze strony organizatorów łódzkiej imprezy. Tyle dobrze, że zmieniono tytuł konferencji, na nieco bardziej neutralny i lepiej brzmiący ("Komiks a problem kiczu"), ale niesmak pozostał.
tranway: Jako, że w tym roku odbyłem swój dziewiczy rejs na Międzynarodowy Festiwal Komiksu, zacznę od rzeczy pozornie banalnej. Wjeżdżając do Łodzi byłem pod wrażeniem oznakowania całego miasta. Właściwie co przecznicę były znaki z nazwami ulic i dzięki temu na festiwal dojechałem jak po sznurku. Potem było już tylko lepiej.
Na festiwal wyciągnął mnie arcz z julkiem, i poznanie ich oraz zakupy były moim głównym celem. Ponieważ z obiema rzeczami uwinąłem się bardzo szybko, potem pozostało mi już tylko spokojnie zanurzyć się w atrakcjach festiwalowych....
Wszystkie spotkania na których udało mi się pojawić uważam za mniej lub bardziej udane, jednak Scott Lobdell zrobił na mnie najlepsze wrażenie. Nie tylko opowiadał ciekawie i żywo, ale co najważniejsze cały czas żartował i można było zobaczyć jakim człowiekiem jest prywatnie. Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o Peterze Milliganie, jednak jego kilka słów o "Greek Street" tak mnie zaciekawiło, że tylko kwestią czasu jest, kiedy zapoznam się z tym komiksem. KaReL natomiast interesująco opowiadał jak powstawała "Łauma" i dał się poznać jako człowiek szczery i przyjacielski. Pozwolę sobie jednak na małe pytanie - czy spotkanie powinna prowadzić osoba, która była, bądź co bądź, osobiście zaangażowana w powstanie komiksu, o którym jest mowa? Nie jest to jednak szukanie dziury w całym, ponieważ jedyne co mnie ze spotkań raziło to tłumacz Lobdella i Marvano, którego nieznajomość tematu była momentami odrobinę irytująca.
Największe brawa zdecydowanie należą się za imprezę w Wytwórni. Świetny lokal (?), niedaleko od centrum festiwalowego, w którym rozdanie nagród wyglądało bardzo profesjonalnie. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o nagrodach Bartosza Sztybora, który zdeklasował konkurencję. Lecz i tu powstaje pytanie, czy organizatorzy nie powinni zmienić zasad by podobne sytuacje nie powtarzały się? Jedyne czego jednak naprawdę szkoda to przyznania Grand Prix reedycji Jeża Jerzego, i odpadnięcia w przedbiegach paru naprawdę świetnych pretendentek do tytułu Miss Festiwalu. Żałuję również, że nie po drodze było mi do Muzeum Włókiennictwa, przez co ominęła mnie większość wystaw. Jednak nie ma się czemu dziwić, ponieważ atrakcji było naprawdę sporo i niejednokrotnie musiałem wybierać między dwoma punktami programu.
Moje wrażenia z MFK zacząłem od świetnego oznakowania miasta, a zakończę na fantastycznych warunkach noclegowych. Noc z soboty na niedzielę była tak ciepła, że ani ja, ani tym bardziej moja żona, nie zmarzliśmy w samochodzie. Nie pozostaje mi więc nic innego jak pogratulować organizatorom i obiecać, że jeśli tylko w następnym roku czas pozwoli pojawię się na 21 MFK.
1 komentarz:
@Julek Może byłem na innym spotkaniu o "Zdradzie", ale był na nim Mamut, czyli pomysłodawca projektu. To raz.
Dwa. Organizatorzy przy pomocy oddziału wolontariuszy starają się pilnować każdego punktu programu, ale nie mogą odpowiadać za stronę merytoryczną spotkań.
Trzy. To, co najbardziej zostało spieprzone, to tegoroczna strefa dla dzieci. Kto i jak spieprzył - nie napiszę. ;)
Prześlij komentarz