Na dobrą sprawę nie wiedziałem, czego się spodziewać po „Hellblazerze”. Przyznam, że trochę mnie przerażała ilość materiału do przerobionienia i bajzel panujący w wydaniach zbiorczych. Kolejne tpb były wydawane nie po kolei, nie zbierały wszystkich zeszytów i jakby Egmont tego nie wydawał i tak będzie źle. Ale chyba najbardziej przerażała mnie legenda, którą owiany jest najdłuższy i wciąż publikowany serial pod szyldem Vertigo. „Hellblazer” należy do tytułów, o których ciepło wypowiadały się osoby, których zdanie o komiksie zawsze biorę pod uwagę. I żałuje, że jestem trochę za młody, żeby móc zapoznać się z tą serią w swoim czasie.
Przyznam, że nie dziwię się Kołodziejczakowi, że tak długo zwlekał i wahał się nad wprowadzeniem „Hellblazera” na polski rynek, szczególnie po porażce solidnego przecież „Swamp Thinga”, który jest komiksem z podobnej epoki, utrzymanym w podobnej estetyce. Mamy taki rynek w Polsce, że często porażka pierwszego albumu przekreśla całą serię, a komiks, który nie ma otwarcia godnego „Kaznodziei”, „Żywych trupów” czy „Sandmana”, jest zawsze ryzykowną inwestycją. „Niebezpieczne nałogi” to średnie historia, która nie chwyta za jajca od pierwszej strony i nie budzi wilczego apetytu na kolejne albumy. Nie jestem pewien czy lepiej by się stało gdyby Egmont zaczął od samego początku, od runu Delano, który zniechęcił mnie po dziesięciu bodaj zeszytach, które trzymały raczej średni poziom.
John Constantine, mistyczny detektyw, drań pierwszej klasy, antybohater jak się patrzy, będący okultystycznym wcieleniem Philipa Marlowe`a dowiaduje się, że jest chory na raka, co akurat nie powinno go dziwić, skoro wypala 30 silk cutów dziennie. John nie spodziewał się, że umrze w szpitalu, pokonany przez chorobę, krztusząc się własną krwią. Liczył, że odejdzie w trochę bardziej spektakularny sposób. „Dangerous Habits” to dość płaska opowieść o poszukiwaniu przez Johna ratunku. Garth Ennis się nie zupełnie popisał ze swoim scenariuszem, inwencji starczyło mu tylko na zawiązanie akcji i efektowne rozwiązanie, a „Niebezpieczne nawyki” to dosyć drewniana lektura. Najgorsze w niej jest to, że czytelnik wie, że Constantine przeżyje. Bo musi przeżyć ten pierwszy trade. Ta świadomość odziera komiks z całego dramatyzmu położenia głównego bohatera.
Czy jest coś, co spowoduje, że kupię kolejny, o ile ten się ukaże, tom „Hellblazera”? Jest. To postać głównego bohatera, Johna Constantine`a. Jak byłem jeszcze małym chłopcem, to chciałem być którymś z X-Menów, pamiętam, że chyba Cyclopsem albo Nightcrawlerem. Potem miałem nadzieję, zostać jakimś romantycznym poetą. Teraz, kiedy przybyło mi lat, wiem, że nie zostanę ani poszukiwaczem przygód z aktywem genem x, ani twórcą o czułym sercu. Jeśli los będzie łaskawy, to pewnie będę kimś zwyczajnym, nudnym, ciągle krzątającym się wokół czy to książek, czy to komiksów, ciągle zajętym pracą, przytłoczonym szeregiem obowiązków. I nigdy się nie przyznam przed sobą, że chciałbym być kimś takim, jak Constantine. Kimś, kto jest kompletną antytezą mojej egzystencji. Nieodpowiedzialnym gburem, pieprzonym cynikiem, przeginającym z alkoholem, kobietami i innymi demonami. Mającym czelność, odwagę i arogancję, której mnie brakuje. Idącym na żywioł, który pomimo ogarniającego go strachu, nie boi się brać swoje życie w swoje ręce. Żyjącym ze swoimi demonami, które są w komiksie bardzo dosadnie personifikowanymi zresztą, a nie kryjącym się przed pod niedzielną kołdrą. Ostatnim, prawdziwym facetem z jajami, a nie zakompleksionym, niepalącym polonistą, który widzi tylko zadrukowane strony. Chciałbym być jak Constantine.
Przyznam, że nie dziwię się Kołodziejczakowi, że tak długo zwlekał i wahał się nad wprowadzeniem „Hellblazera” na polski rynek, szczególnie po porażce solidnego przecież „Swamp Thinga”, który jest komiksem z podobnej epoki, utrzymanym w podobnej estetyce. Mamy taki rynek w Polsce, że często porażka pierwszego albumu przekreśla całą serię, a komiks, który nie ma otwarcia godnego „Kaznodziei”, „Żywych trupów” czy „Sandmana”, jest zawsze ryzykowną inwestycją. „Niebezpieczne nałogi” to średnie historia, która nie chwyta za jajca od pierwszej strony i nie budzi wilczego apetytu na kolejne albumy. Nie jestem pewien czy lepiej by się stało gdyby Egmont zaczął od samego początku, od runu Delano, który zniechęcił mnie po dziesięciu bodaj zeszytach, które trzymały raczej średni poziom.
John Constantine, mistyczny detektyw, drań pierwszej klasy, antybohater jak się patrzy, będący okultystycznym wcieleniem Philipa Marlowe`a dowiaduje się, że jest chory na raka, co akurat nie powinno go dziwić, skoro wypala 30 silk cutów dziennie. John nie spodziewał się, że umrze w szpitalu, pokonany przez chorobę, krztusząc się własną krwią. Liczył, że odejdzie w trochę bardziej spektakularny sposób. „Dangerous Habits” to dość płaska opowieść o poszukiwaniu przez Johna ratunku. Garth Ennis się nie zupełnie popisał ze swoim scenariuszem, inwencji starczyło mu tylko na zawiązanie akcji i efektowne rozwiązanie, a „Niebezpieczne nawyki” to dosyć drewniana lektura. Najgorsze w niej jest to, że czytelnik wie, że Constantine przeżyje. Bo musi przeżyć ten pierwszy trade. Ta świadomość odziera komiks z całego dramatyzmu położenia głównego bohatera.
Czy jest coś, co spowoduje, że kupię kolejny, o ile ten się ukaże, tom „Hellblazera”? Jest. To postać głównego bohatera, Johna Constantine`a. Jak byłem jeszcze małym chłopcem, to chciałem być którymś z X-Menów, pamiętam, że chyba Cyclopsem albo Nightcrawlerem. Potem miałem nadzieję, zostać jakimś romantycznym poetą. Teraz, kiedy przybyło mi lat, wiem, że nie zostanę ani poszukiwaczem przygód z aktywem genem x, ani twórcą o czułym sercu. Jeśli los będzie łaskawy, to pewnie będę kimś zwyczajnym, nudnym, ciągle krzątającym się wokół czy to książek, czy to komiksów, ciągle zajętym pracą, przytłoczonym szeregiem obowiązków. I nigdy się nie przyznam przed sobą, że chciałbym być kimś takim, jak Constantine. Kimś, kto jest kompletną antytezą mojej egzystencji. Nieodpowiedzialnym gburem, pieprzonym cynikiem, przeginającym z alkoholem, kobietami i innymi demonami. Mającym czelność, odwagę i arogancję, której mnie brakuje. Idącym na żywioł, który pomimo ogarniającego go strachu, nie boi się brać swoje życie w swoje ręce. Żyjącym ze swoimi demonami, które są w komiksie bardzo dosadnie personifikowanymi zresztą, a nie kryjącym się przed pod niedzielną kołdrą. Ostatnim, prawdziwym facetem z jajami, a nie zakompleksionym, niepalącym polonistą, który widzi tylko zadrukowane strony. Chciałbym być jak Constantine.
5 komentarzy:
A czy wiesz, że Ennis miał 22 lata gdy napisał ten scenariusz?
Niekoniecznie musiałem to wiedzieć. Wiedziałem natomiast ile miał lat, kiedy napisał "True Faith" i Ty, Macieju, pewnikiem też wiesz.
e tam, co tu narzekać? mi się podobało to pierwsze wejście. Może nie huczne, ani odkrywcze (zwłaszcza jesli wcześniej widziało się film), ale dobrze się czytało.
Zgadzam się że "...Nawyki" to dziś nie jest lektura szokująca, owszem, Delano poziom podobny, nie, nie zgadzam się że lipa, mnie akurat się pierwsze dwa trejdy bardzo podobały. Dlaczego Egmont zaczął jak zaczął? Wiadomo, Ennis. Ale Delano będę bronił, choć też najlotniejszy nie jest. Ale klimat i patenty fajne.
Nie piszę, że Delano jest kiepski i nudny, bo jeszcze nie udało mi się go przeczytać do połowy nawet :) Cholera jasna, ja się bardzo cieszę, że wreszcie będę mógło sobie spokojnie poczytać "Hellblazera" po polsku i czekam na kolejne albumy. Cholernie zazdroszczę Maciejowi między innymi i innym wtajemniczonym, którzy mogą się na forum NG powykłócać ile Phillips narysował zeszytów...
Prześlij komentarz