wtorek, 7 października 2008

#63 - Rzut za Trzy: Pochłaniam!

Arcz taurusowymi nowościami celnie zapoczątkował trójki na KaZetach i teraz ja spróbuję trafić zza linii 7 metrów i 24 centymetrów. Rzut za Trzy świetnie się nadaje, żeby trochę pomęczyć bułę owocami mojego wchłaniania kilku efektownych, mainstreamowych serii w wolnych, od sesji poprawkowej, chwilach.

„The Mighty Avengers” (Brian M. Bendis, Frank Cho, Mark Bagley; #1-12)

Bendis obecnie jest głównym architektem najważniejszych wydarzeń w Marvelu, który maczał paluchy we wszystkich ostatnich „eventach” („Disassembled”, „House of M”, „Civil War” i „Secret Invasion”), pozostają przy tym scenarzystą wielu reprezentatywnych serii Domu Pomysłów (tu lista byłaby bardzo długa). To stosunkowo rzadki przypadek, żeby kojarzony wcześniej ze świetnymi autorskimi projektami niezależnymi („Jinx”, „Torso”, no i seria „Powers”) artysta tak gładko wpasował się w kolorowy świat trykociarzy. BMB wypracował sobie receptę na komiksy o superbohaterach i nie wysilając się zbytnio, hurtowo napina do nich scenariusze, które powiedzmy sobie szczerze, nie powalają.
„The Mighty Avengers” należy do takich właśnie pozycji, które Bendis mógł i powinien napisać po prostu lepiej, a nie zwyczajnie iść po najmniejszej linii oporu. „Potężni Mściciele” mieli być chyba prowadzeni trochę na wzór swoich odpowiedników z „Ultimates”, ale Bendisowi brakło wyraźnie pomysłów jak rozegrać ten komiks, bo jego Avengersi to zwykła, permanentna nawalanka. Najpierw z najnowszym wcieleniem Ultrona i potworami Mole-Mana, a potem z Doomem. I w każdej z nich „ginie” Iron-Man, w każdej z nich mamy mniej lub bardziej durne one-linery, promienie z dupy i obracanie Nowego Jorku w gruzy. Nie braknie wycieczki w inny wymiar. Standard.

Pod względem wizualnym komiks ma dwa oblicza. Z jednej stronę nadążający za aktualnymi trendami Cho, który rysuje trochę w stylu McNivena albo Olivettiego, z miękką i „sterylną”, ale bardzo przyjemną dla oka krechą, a z drugiej Bagley, jakby wyjęty z innej epoki. Niestaranny, niedokładny, niechlujny, nudny, rysujące twarze jak placki.

Tylko dla hardkorowych fanatyków Marvela.

„Avengers: The Initiative” (Dan Slott, Stefano Caselli; #1-8)

Karierę Dana Slotta śledzę od jakiegoś czasu, bo wydaję mi się, że to scenarzysta, który ma papiery na niezłego komiksiarza. Jego kariera w Marvelu powoli nabiera rozpędu – po sporym sukcesie „She-Hulk”, miał kilka mini-serii, aby wreszcie zająć się „Avengers: The Initiative” oraz najnowszym wcieleniem „Spidermana” (o perypetiach Pająka i całym zamieszaniu z „One More Day” w najbliższym czasie powinien napisać Arcz).

Nie wszyscy pewnie wiedzą, że od czasu wejścia w życie Superhuman Registration Act każdy metaczłowiek musi się zarejestrować, a jeśli chce walczyć ze złem w kolorowym kostiumie, musi przejść specjalistyczne szkolenie i całkowicie podlega Rządowi. „Inicjatywa” to program, który opracował Tony Stark, jako dyrektor S.H.I.E.L.D, w celu zapewnienia bezpieczeństwa Ameryce. Iron-Man obiecał drużyną wyszkolonych i licencjonowanych superżołnierzy w każdym stanie. „Avengers: The Initiative” opowiada o ludziach, którzy szkolą się w Camp Hammond, aby służyć swej ojczyźnie w kolorowym trykocie.

Sam pomysł wprowadzenia do frapujących skutków „Civil War” w życie jest dobry i chyba sztywnym kołnierzykom Marvela brakło jaj, żeby konsekwentnie przemodelować status quo swojego uniwersum i ograniczyli się do jednej serii i kilku wątków w innych. A może byli zbyt zajęci podgrzewaniem atmosfery przed kolejnym, wielkim eventem, którego skutki potem zleją?

Ale przechodząc już do samego komiksu, „Avengers: The Initiative” nawiązuje stylistyką do hitowych „Runawaysów”. Slott próbuje sklecić opowieść o młodych bohaterach i ich pelerynowych perypetiach w Akademii. Piszę próbuje, bo ciągle cos mu przeszkadza. Kiedy akcja zaczyna nabierać rumieńców, kiedy zaczynają zawiązywać się wątki, scenarzysta zmuszony jest odrobić pańszczyzną wobec Marvela i zrobić ze swojej pracy tie-iny do „Worlda War Hulk”, alboo wtrącić zupełnie niepotrzebny wątek ze Spidermanem, a i Skrulle pewnie zaznaczą swoją obecność. Odnosiłem wrażenie, że historia nie może się porządnie rozwinąć, bo ciągle coś trzeba dopowiedzieć. Szczytem jest, kiedy dwójka bohaterów odkrywa, że pewien inny bohater żyje, ale szybko muszą lecieć, bo coś tam, coś tam. Słabo?

A fabuła to standardowy Marvel – Slott pobił chyba rekord w zużyciu typowych dla takiego komiksu elementów. Policzmy – klony, Spiderman, machinacje nazistowskiego naukowca, polityczne gierki Gyricha, potężna broń z innego wymiaru. Pojawia się także „wątek Ant-Mana”, jest morderstwo w kampusie, jest wątek romansowy, jest wątek „z wielką siłą...”, nie braknie inwazji terrorystów z Hydry. Czyta się to przyjemnie i trzymałoby się kupy, gdyby nie wspomniane tie-iny.

Ciutkę lepsze od „Mighty...”, ale też tylko dla miłośników Marvela.

„Justice” (Alex Ross, Jim Krueger, Doug Braithwaite, mini-seria 12 zeszytów)

I na koniec coś z DC. Do „Sprawiedliwości” podobno przymierza się Manzoku i choćby dlatego warto się przyjrzeć temu tytułowi bliżej. Dosyć przypadkowo wszedłem w posiadanie pierwszych 9 z 12 zeszytów, nie znając zatem finału całej opowieści, zastrzegam sobie prawo do modyfikacji mojej opinii.

Pomysł na historię jest całkiem zgrabny – największych suprłotrów uniwersum DC nawiedzają koszmary, w których członkowie Ligi Sprawiedliwości przyczyniają się do zagłady świata. Lex Luthor, Brainiac, Riddler i Sinestro, którzy nie ustawali w wysiłkach zniszczenia naszego kochanego globu, nagle zmieniają swoje nastawienie i próbują zamienić ziemię w prawdziwy raj, eliminując przy okazji Supermana i spółkę, którzy stanowią dla niego zagrożenie.

No dobra, może trochę przesadziłem z chwaleniem konceptu Rossa i Kruegera, ale spotykałem o wiele gorsze pomysł na fabuły z superherosami, a w „Justice” pomysł na intrygę jest i, co ważne, scenarzyści próbują konsekwentnie go realizować. Niestety, jakoś przy czwartym czy piątym zeszycie fabuła traci na dynamice, tempo siada i historia rozłazi się by, jak mniemam, eksplodować w finale. „Justice” pod względem kompozycji tak dopracowane, jak chociażby „Kingdom Come”, a to prace dosyć podobne – pełne tego heroicznego patosu, monumentalne, wielowątkowe opowieści z masą bohaterów w roli głównej. „Justice” plasuje się jednak o klasę niżej od „KC”, ale klasę wyżej niż przeciętna seria z DC, powiedzmy „JLA”.

Z oprawą graficzną mam pewien problem – w stopce komiksu stoi, że za rysunki odpowiadają Ross z Braithwaite`m i ciężko jest mi określić, kto robił szkice, a kto wykańczał. Niemniej komiks jest pełen potężnych, fotorealistycznych rozkładówek, które z miejsca przynoszą na myśl dokonania Rossa.

Powinno spodobać się nie tylko fanom DC, ale także tym, którzy lubią super-hero nawalankę.

Brak komentarzy: