Face the fact – 90% współczesnego komiksu superbohaterskiego to wciąż kupa niemożebna, której nie da się czytać bez nerwowego parskania śmiechem i zgrzytania zębami na przemian. Mam takie wrażenie, że spandeksowy główny nurt nie tyle nie nadąża za awangardą powieści graficznych, co jest jeszcze sporo w tyle za zwykłym mainstreamem. Przez „zwykły” mainstream rozumiem takie serie jak „Usagi”, „Queen & Country” czy choćby „Goon”.
Pozostałe 10% to zgrabnie napisanie historie, które mają przysłowiowe ręce i nogi, które da się przeczytać od początku do końca bez specjalnego uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Kilka pozycji spod znaku Ultimate dało się zaliczyć do tej dziesiętnej części całości, żeby wymienić tylko świetnych „The Ultimates” Millara i Hitcha, niezłe „Ultimate Trilogy” Elllisa czy trzymające poziom „Ultimate War”, „Ultimate Six” i momentami „Ultimate X-Men”. Na Spidera jestem już trochę za stary.
Pomysł stworzenia imprintu, w którym różni autorzy mogliby opowiadać fajne historie o superbohaterach wydawał się trafiony. Pomysł, na stworzenie drugiego, konkurencyjnego uniwersum w Marvelu jest całkowicie chybiony i zwyczajnie głupi. Niestety, kilka najnowszych ultimate-tytułów ciąży ku wszystkim przywarom 616, od których, przynajmniej w założeniach, chciano odchodzić. Najlepszym przykładem skretynienia twórców i redaktorów pracujących przy Ultimate-titles jest zapowiedz dwóch annuali (FF i X-Menów), które mają być wstępem do wielkiego cross-overa "Ultimatum", po którym „nic nie będzie już takie same”. Otóż mutanci z przyszłości pojawiają się w teraźniejszy świecie, z zamiarem zabicia członków Fantastycznej Czwórki, aby uniknąć wielkiej katastrofy. I tylko futurystyczna wersja FF jest w stanie powstrzymać mutantów z przyszłości przed zamordowaniem ich praszczurów… Słabo? Czytajcie dalej.
Niestety, redaktorzy i scenarzyści, pracujący nad komiksami spod szyldu Ultimate, stosują zagrywki, które nie bawią czytelników komiksów od dobrych dziesięciu, jak nie dwudziestu lat. Świetnym przykładem niech będzie „Ultimate Origins” (Brian M. Bendis i Butch Guice). Komiks nie służy opowiedzeniu jakieś fajnej historii, tylko rozwijaniu złożoności „ultimate universe”. Swego czasu, na którymś z konwentów zaprezentowano listę 10 najważniejszych faktów, które zostaną ujawnione w mini-serii (reprodukcja gdzieś na dole). No i fantastycznie, jak Marvel zapowiedział, tak Bendis robi, po kolei w swoim komiksie realizuje plan punkt po punkcie. Szkoda tylko, scenarzysta zapomniał, że opowiada pewną historię, a nie tylko ujawnia kolejne fakty, które ukażą się w kolejnym marvelowym handbooku. Bo to właśnie Bendis robi. Wałkuje kolejny raz wątek pochodzenia Wolverine`a, przypomina nam jak to Steve Rogers stał się Kapitanem Ameryką i odświeża relację między Xavierem i Magneto. Bez pomysłu, bez inwencji, skrótowo, nudnie, wtórnie i zupełnie niepotrzebnie – bo to wszystko czytelnik wie lub się domyśla i nie jest mu do niczego potrzebne. No chyba, że kogoś kręci możliwość dowiedzenia się kto był pierwszym mutantem. Mnie z pewnością nie.
Czytając „Ultimate Human” (Warren Ellis i Cary Nord) miałem podobne uczucie, jak podczas lektury „Thor: Vikings” Gartha Ennisa. Mianowicie – ktoś tu leci w kulki i to grubo. Ellis bierze najbardziej przewidwyalne superbohaterski klisze, najbardziej obciachowe motywy rodem z lat sześćdziesiątych i wrzuca to wszystko do komiksu, który miał rozwijać wątki „The Ultimates”, pozycji, która miała się odcinać swoich infantylnych korzeni. Mamy zatem szalonego naukowca (Peter Wisdom aka Leader), który w kolejnych przerażających monologach tłumaczy swoje motywacje i rzuca trochę światła na swoją skomplikowaną osobowość. Jest linowa akcja, jest mnóstwo nic nie wnoszących dialogów, jest ta scena, w której czarny charakter zostawia naszych bohaterów (Hulka i Iron-Mana), żeby zdążyli się wydostać ze śmiertelnej pułapki, nie braknie również przewidywalnego zakończenie, które utrzyma charakterystyczny dla kalesoniarzy status quo – tj. Hulk Hulkiem pozostanie. Mam nieodparte wrażenie, że Ellis zrobił to specjalnie i napisał komiks według przedwojennych recept i wywinął czytelnikom i redaktorom psikusa. Mylę się?
To jednak nic w porównaniu z tym, co wyprawia Jeph Loeb wespół z Joe Madureirą przy flagowej serii imprintu – „The Ultimates”. Myśleliście, że narracja i sposób budowania fabuły w „All Star Batman” jest archaiczny i infantylny, a narracja rwie się i kuleje? To przeczytajcie pierwsze zeszyty Loeba do trzeciej serii Mścicieli XXI wieku. Tam dopiero się dzieje! Postacie pojawiające się znikąd, fabułą zbudowana z pourywanych fragmentów i nikt, chyba nawet sam Loeb, nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Scenarzysta chyba nie zapoznał się pracą Millara i Hitcha, bo zupełnie nie poznałem Hawkeye, Hanka Pyma czy Kapitana Ameryki. Pomijając szereg nieścisłości między seriami typu stroje, wprowadzenie postaci Valkirii, która już w świecie Ultimate funkcjonuje, zmienianie rasy Wasp, która nagle traci swoje azjatyckie rysy – kij z tym, niech chociaż fabułą będzie interesująca, to mu to wybaczę. Zmianę designu z pseudo-realistycznego na typowo superhero też. Madureire, z jego zdeformowanym, tanim i efekciarskim stylem, który do estetyki „Ultimates” zupełnie nie pasuje, też bym przełknął. Ale uważajcie! Loeb opowiada historię buntu robotów i melodramatycznych romansów z nieślubnymi dziećmi pięciokątu Wolverine-Magneto-Magda-Quicksilver-Scarlet Witch w romantycznej prehistorycznej scenerii Dzikiego Lądu. Słabo? Fabuła wije się jak wąż, komplikuje aż do niezrozumienia i rozwija zależności między kolejnymi komiksami, czego tak chciano uniknąć w przypadku segmentu Ultimate. To jest zwyczajna żałość, a co gorsze robi czarny PR tak świetnej serii i całemu imprintowi. Loeb marnuje znakomity potencjał, który miał ten tytuł, który można było jakoś pomysłowo pociągnąć.
Wydaję mi się, że z tytułami linii Ultimate nie będzie już lepiej. Co zdolniejsi twórcy zatrudnieni w Marvelu zauważyli, że dobre historie można opowiadać również w 616, które jest bardziej atrakcyjne, bo cieszy się z reguły lepszym odbiorem, ma więcej czytelników, którzy ekscytują się ich pracą. Ultimate bardzo długo musiało zdobywać uznanie w oczach czytelników i z trudem wyrobiło sobie jakąś markę, która jest szargana przez ostatnie, mierne produkcje. Zapowiedzi "Ultimatum", jak ta, przytoczona wyżej, mrożą mi krew w żyłach i obawiam się zwyczajnej klapy, która kompletnie pogrąży Ultimate, która podzieli los "New Universe" Jima Shootera...
Pozostałe 10% to zgrabnie napisanie historie, które mają przysłowiowe ręce i nogi, które da się przeczytać od początku do końca bez specjalnego uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Kilka pozycji spod znaku Ultimate dało się zaliczyć do tej dziesiętnej części całości, żeby wymienić tylko świetnych „The Ultimates” Millara i Hitcha, niezłe „Ultimate Trilogy” Elllisa czy trzymające poziom „Ultimate War”, „Ultimate Six” i momentami „Ultimate X-Men”. Na Spidera jestem już trochę za stary.
Pomysł stworzenia imprintu, w którym różni autorzy mogliby opowiadać fajne historie o superbohaterach wydawał się trafiony. Pomysł, na stworzenie drugiego, konkurencyjnego uniwersum w Marvelu jest całkowicie chybiony i zwyczajnie głupi. Niestety, kilka najnowszych ultimate-tytułów ciąży ku wszystkim przywarom 616, od których, przynajmniej w założeniach, chciano odchodzić. Najlepszym przykładem skretynienia twórców i redaktorów pracujących przy Ultimate-titles jest zapowiedz dwóch annuali (FF i X-Menów), które mają być wstępem do wielkiego cross-overa "Ultimatum", po którym „nic nie będzie już takie same”. Otóż mutanci z przyszłości pojawiają się w teraźniejszy świecie, z zamiarem zabicia członków Fantastycznej Czwórki, aby uniknąć wielkiej katastrofy. I tylko futurystyczna wersja FF jest w stanie powstrzymać mutantów z przyszłości przed zamordowaniem ich praszczurów… Słabo? Czytajcie dalej.
Niestety, redaktorzy i scenarzyści, pracujący nad komiksami spod szyldu Ultimate, stosują zagrywki, które nie bawią czytelników komiksów od dobrych dziesięciu, jak nie dwudziestu lat. Świetnym przykładem niech będzie „Ultimate Origins” (Brian M. Bendis i Butch Guice). Komiks nie służy opowiedzeniu jakieś fajnej historii, tylko rozwijaniu złożoności „ultimate universe”. Swego czasu, na którymś z konwentów zaprezentowano listę 10 najważniejszych faktów, które zostaną ujawnione w mini-serii (reprodukcja gdzieś na dole). No i fantastycznie, jak Marvel zapowiedział, tak Bendis robi, po kolei w swoim komiksie realizuje plan punkt po punkcie. Szkoda tylko, scenarzysta zapomniał, że opowiada pewną historię, a nie tylko ujawnia kolejne fakty, które ukażą się w kolejnym marvelowym handbooku. Bo to właśnie Bendis robi. Wałkuje kolejny raz wątek pochodzenia Wolverine`a, przypomina nam jak to Steve Rogers stał się Kapitanem Ameryką i odświeża relację między Xavierem i Magneto. Bez pomysłu, bez inwencji, skrótowo, nudnie, wtórnie i zupełnie niepotrzebnie – bo to wszystko czytelnik wie lub się domyśla i nie jest mu do niczego potrzebne. No chyba, że kogoś kręci możliwość dowiedzenia się kto był pierwszym mutantem. Mnie z pewnością nie.
Czytając „Ultimate Human” (Warren Ellis i Cary Nord) miałem podobne uczucie, jak podczas lektury „Thor: Vikings” Gartha Ennisa. Mianowicie – ktoś tu leci w kulki i to grubo. Ellis bierze najbardziej przewidwyalne superbohaterski klisze, najbardziej obciachowe motywy rodem z lat sześćdziesiątych i wrzuca to wszystko do komiksu, który miał rozwijać wątki „The Ultimates”, pozycji, która miała się odcinać swoich infantylnych korzeni. Mamy zatem szalonego naukowca (Peter Wisdom aka Leader), który w kolejnych przerażających monologach tłumaczy swoje motywacje i rzuca trochę światła na swoją skomplikowaną osobowość. Jest linowa akcja, jest mnóstwo nic nie wnoszących dialogów, jest ta scena, w której czarny charakter zostawia naszych bohaterów (Hulka i Iron-Mana), żeby zdążyli się wydostać ze śmiertelnej pułapki, nie braknie również przewidywalnego zakończenie, które utrzyma charakterystyczny dla kalesoniarzy status quo – tj. Hulk Hulkiem pozostanie. Mam nieodparte wrażenie, że Ellis zrobił to specjalnie i napisał komiks według przedwojennych recept i wywinął czytelnikom i redaktorom psikusa. Mylę się?
To jednak nic w porównaniu z tym, co wyprawia Jeph Loeb wespół z Joe Madureirą przy flagowej serii imprintu – „The Ultimates”. Myśleliście, że narracja i sposób budowania fabuły w „All Star Batman” jest archaiczny i infantylny, a narracja rwie się i kuleje? To przeczytajcie pierwsze zeszyty Loeba do trzeciej serii Mścicieli XXI wieku. Tam dopiero się dzieje! Postacie pojawiające się znikąd, fabułą zbudowana z pourywanych fragmentów i nikt, chyba nawet sam Loeb, nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Scenarzysta chyba nie zapoznał się pracą Millara i Hitcha, bo zupełnie nie poznałem Hawkeye, Hanka Pyma czy Kapitana Ameryki. Pomijając szereg nieścisłości między seriami typu stroje, wprowadzenie postaci Valkirii, która już w świecie Ultimate funkcjonuje, zmienianie rasy Wasp, która nagle traci swoje azjatyckie rysy – kij z tym, niech chociaż fabułą będzie interesująca, to mu to wybaczę. Zmianę designu z pseudo-realistycznego na typowo superhero też. Madureire, z jego zdeformowanym, tanim i efekciarskim stylem, który do estetyki „Ultimates” zupełnie nie pasuje, też bym przełknął. Ale uważajcie! Loeb opowiada historię buntu robotów i melodramatycznych romansów z nieślubnymi dziećmi pięciokątu Wolverine-Magneto-Magda-Quicksilver-Scarlet Witch w romantycznej prehistorycznej scenerii Dzikiego Lądu. Słabo? Fabuła wije się jak wąż, komplikuje aż do niezrozumienia i rozwija zależności między kolejnymi komiksami, czego tak chciano uniknąć w przypadku segmentu Ultimate. To jest zwyczajna żałość, a co gorsze robi czarny PR tak świetnej serii i całemu imprintowi. Loeb marnuje znakomity potencjał, który miał ten tytuł, który można było jakoś pomysłowo pociągnąć.
Wydaję mi się, że z tytułami linii Ultimate nie będzie już lepiej. Co zdolniejsi twórcy zatrudnieni w Marvelu zauważyli, że dobre historie można opowiadać również w 616, które jest bardziej atrakcyjne, bo cieszy się z reguły lepszym odbiorem, ma więcej czytelników, którzy ekscytują się ich pracą. Ultimate bardzo długo musiało zdobywać uznanie w oczach czytelników i z trudem wyrobiło sobie jakąś markę, która jest szargana przez ostatnie, mierne produkcje. Zapowiedzi "Ultimatum", jak ta, przytoczona wyżej, mrożą mi krew w żyłach i obawiam się zwyczajnej klapy, która kompletnie pogrąży Ultimate, która podzieli los "New Universe" Jima Shootera...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz