Pierwszy zeszyt „Diefenbacha”, który ukazał się w 2002 roku w koprodukcji wydawnictw Zin Zin Press oraz Kultury Gniewu, był skromną broszurką w formacie B5, licząca sobie 36 stron i wydaną w znamiennym nakładzie 666 egzemplarzy. Kolorowa okładka odwołuje się do estetyki Marilyna Mansona, twarz postaci na okładce łudząco przypomina sceniczny wizerunek Briana Hugh Warnera. Można wskazać jeszcze kilka innych, bardziej odległych, odwołań do tego artysty w komiksie Benedykta Szneidera.
W warstwie fabularnej komiks opowiada o wyprawie nieznanych z imienia dwóch joannitów, chociaż tylko jeden z nich nosi strój z krzyżem maltańskim na piersiach. Zostali oni wysłani w poszukiwaniu Czarnej Kroniki, która to księga zawiera „zapis nawracania tych ziem na chrześcijaństwo według miary sprzed około 200 lat”. Wysłał ich mistrz Vikernes (jestem przekonany, że autor nadał mistrzowi to imię bardzo świadomie, odwołując się norweskiego muzyka black-metalowego Varga Vikernesa) do wsi o nazwie Skytten (nazwa również „znacząca” – ze szwedzkiego zodiakalny Strzelec). Stroje, język stylizowany na staropolski (niestety niekonsekwentnie), architektura budynków, to wszystko sugeruje, że akcja dzieje się gdzieś okolicach średniowiecza.
Zakonnicy chcieli odebrać księgę od miejscowego proboszcza. Jednakże ten informuje ich, że spłonęła 6 lat temu w pożarze starej kaplicy. W tym miejscu na plan pierwszy wysuwa się sensacyjno-kryminalny wątek opowieści, związany ze śmiercią dziewczyny o imieniu Agata, której pogrzeb zakonnicy widzieli, gdy wkraczali do wioski. Nie chcę zdradzać całej fabuły, ale fakt faktem dwaj Kawalerowie Maltańscy z powodu swej niezdrowej ciekawości, wpakowali się w niezłą kabałę z udziałem sług Szatana, inkwizytora oraz żądnego krwi wampira. Powraca także sprawa Czarnej Kroniki – budowa tego wątku przywodzi mi na myśl powieść „Klub Dumas” Arturo Péreza-Reverte, która jest bardziej znana z filmowej adaptacji Romana Polańskiego pt.: „Dziewiąte wrota”.
To nie scenariusz, który, jak starałem się wykazać, oparty jest na kilku popkulturowych kalkach, stanowi o wartości tej książki. Warstwa narracyjna jest jedynie pretekstem dla rysunkowych popisów Benedykta Szneidera, tym co najważniejsze i najciekawsze w pierwszym zeszycie „Diefenbacha” są ilustracje. Wykonane z dużą precyzją rysunki w czerni i bieli, nadają komiksowi mroczny i klimatyczny charakter. Bardzo dobrze autor przedstawił, odwzorował postaci, które są w ruchu. Szneiderowi udało się oddać ekspresję, „nagłość” tych sytuacji, które rozgrywają się z zaskoczenia, np. atak na strażnika w lochu i ucieczkę joannitów. Do moich ulubionych scen należą także te, które rozgrywają się podczas ulewy. Ciemne i wypełnione szczegółami kadry, aż „po same brzegi”, potęgują nastrój grozy. Układ kadrów na stronie w całym zeszycie jest dobrze przemyślany, oko nie ma wątpliwości, który jest następny, sprawnie się po nich „ślizga”. Wąskie prześwity między nimi porządkują planszę, skromny pasek bieli wprowadza ład.
Ciekawym zabiegiem ze strony autora, jest okazjonalne wprowadzanie czcionki gotyckiej, podoba mi się użycie jej szczególnie w pisowni wykrzykników i pytajników. Niestety w większości dymków liternictwo pozostawia wiele do życzenia. Odręczny krój pisma, tzw. pisanka, jest miejscami mały i niewyraźny, słowa zlewają się ze sobą.
Z pewnością warto zapoznać się z tą pozycja przed przeczytaniem „Diefenbach. Zanim wzejdzie świt”, aby przekonać się, jak w ciągu dekady rozwinął się rysunek Benedykta Szneidera, a także jak zmieniło się jego podejście do fabuły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz