piątek, 27 lipca 2018

#2440 - Czarny Młot: Sherlock Frankenstein i Legion Zła

Autorem poniższego tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

"Sherlock Frankenstein i Legion Zła" jest spin-offem wydawanej przez Dark Horse Comics serii komiksowej "Black Hammer" (w naszym kraju komiks ukazuje się nakładem wydawnictwa Egmont pod tytułem "Czarny Młot"), co uświadomiłem sobie dopiero po tym, gdy wziąłem go do ręki i przeczytałem, co konkretnie napisane jest na okładce. 




Spieszę zapewnić, że na dłuższą metę nie ma to większego znaczenia, bo "Sherlock Frankenstein" to rzecz bardzo samodzielna i w trakcie lektury ani przez moment nie czułem, że umyka mi jakiś szerszy kontekst sytuacji albo coś wymaga dodatkowych wyjaśnień (nie czytałem "Black Hammer" i chwilowo nie mam tego w planach). Zarówno tytuł, jak i okładka zbiorczego wydania sugerują neopulpowy, postmodernistyczny komiks akcji, co jest mocno mylące, ponieważ "Sherlock Frankenstein i Legion Zła" to dość statyczny komiks kryminalno-obyczajowy, którego główna bohaterka poszukuje tytułowego złoczyńcę, wierząc, że zna on odpowiedź na pytanie, co stało się z jej ojcem – superbohaterem o pseudonimie Czarny Młot, który w niejasnych okolicznościach zniknął z powierzchni ziemi (tak jak i reszta biorących udział w starciu superbohaterów) w trakcie walki z tajemniczym antagonistą Antybogiem. Lucy – studentka dziennikarstwa dorastająca w cieniu legendy swojego rodziciela – za wszelką cenę stara się odnaleźć odpowiedź na to, co tak naprawdę zaszło tamtego dnia i czy aby na pewno jej ojciec nie żyje. 

"Sherlock Frankenstein i Legion Zła" jest dekonstrukcją klasycznych toposów superbohaterskich i to jest chyba największym problemem tego komiksu – tego typu opowieści mieliśmy już całą masę. Od moore’owskich "Strażników", poprzez "Authority" i "Planetary" Warrena Ellisa z wydawnictwa Wildstorm po kirkmanowskiego "Niezwyciężonego", historie przedstawiające świat pełen znękanych fizycznie i psychicznie podróbek ikonicznych postaci z DC i Marvela już dawno straciły swoją początkową świeżość i zamiast kontestować klasyczne historie w konwencji superhero same stały się nowym standardem, wyśmiewanym już zresztą wiele lat temu. 


"Sherlock Frankenstein" naprawdę nie oferuje pod tym względem niczego nowego. Lucy w trakcie swojego prywatnego śledztwa poznaje emerytowanych superzłoczyńców (każdy rozdział poświęcony jest jednemu lub jednej z nich), którzy mogą wiedzieć coś więcej o zniknięciu jego ojca albo miejscu, w którym ukrywa się Sherlock Frankenstein – na ogół są to ludzie nie tyle źli, podli, nikczemni i złośliwi, co życiowo pogubieni, mający pecha albo tacy, których na drogę występku zepchnęła trudna sytuacja życiowa albo niefortunne zrządzenie losu. Większość z nich skonstruowana jest tak, jak tytułowy bohater komiksy – pozszywane, nomen omen, z różnych motywów popkulturowych właściwych komiksom superbohaterskim różnych okresów (Frankenstein nazywa je zresztą po imieniu, odzierając metatekstualną warstwę komiksu z jakichkolwiek pozorów subtelności). 

Jestem w stanie kupić taką mało kreatywną kalkę popularnego schematu dekonstrukcyjnego jedynie w przypadku, gdy jest ona sprawnie utylizowana. Czy jest tak w przypadku "Sherlocka Frankensteina i Legionu Zła"? No cóż… tak. Jak najbardziej. Jeff Lemire, autor scenariusza jest starym komiksowym wygą, który z niejednego pieca jadł chleb i ma już wypracowany warsztat. Historia opowiedziana jest naprawdę sprawnie, kolejne opowieści rozmówców Lucy są na tyle długie, by dało się odpowiednio je przepracować od strony koncepcji i na tyle krótkie, by nie zaczęły nużyć jednostajnością, a całość ma bardzo prostą, ale dzięki temu czytelną konstrukcję, która co prawda nie przynosi żadnych czytelniczych zaskoczeń, ale też nie odrzuca przekombinowaniem czy bełkotliwością poplątanych wątków. 


Znacznie większe wrażenie robi graficzna warstwa komiksu – ekspresywne, na samej granicy kreskówkowatości ilustracje Davida Rubina są niesamowicie dynamiczne, projekty postaci (zarówno ludzkich, jak i superludzkich) są karykaturalne, miejscami szpetne i odpychające, nadając całości lekko burtonowskiego klimatu. Stłumione, czasami brudne, czasami przeorane poligraficznym rastrem, mocno podkręcają odrobinę nieziemski klimat całości. Gdyby nie rysunki, oceniłbym ten komiks pewnie trochę surowiej, ale dla nich samych warto zainwestować w "Sherlocka Frankensteina". Polskie wydanie jest bardzo porządne – oprócz samego komiksu znajdziemy w nim garść sympatycznych dodatków, pokaźną galerię szkiców i grafik koncepcyjnych opatrzonych wypowiedziami twórców. Tłumaczenie również jest bez zarzutu – solidny, egmontowski standard. 

Wszystko to sprawia, że "Sherlock Frankenstein i Legion Zła" jest… porządny. Osoby mające nieco mniej doświadczenia z dekonstrukcjami gatunku superhero prawdopodobnie odbiorą go nieco lepiej niż ja i to właśnie takim czytelniczkom i czytelnikom polecam ten komiks. Fani Jeffa Lemire prawdopodobnie kupią go i tak – i również się nie zawiodą, bo mini-seria w żadnym razie nie odstaje poziomem od średniej tego scenarzysty. Po prostu dobry, choć pozbawiony fajerwerków, komiks.

Brak komentarzy: