Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
Sprawdziłem dwa razy – przeszukałem Mistycyzm Popkulturowy zarówno za
pomocą wyszukiwarki internetowej, jak i wewnętrznych mechanizmów
platformy blogowej – i z zaskoczeniem odkryłem, że nie napisałem jeszcze
notki o Invincible, jedynym komiksie superbohaterskim, jaki
obecnie czytam. Robię to już nieprzerwanie od przeszło dekady, ani razu
przez ten czas nie myśląc o porzuceniu lektury.
Zdziwiłem się
niepomiernie, ponieważ byłem święcie przekonany, że mam już tekst
poświęcony tej serii autorstwa scenarzysty Roberta Kirkmana (znanego
głównie jako twórca The Walking Dead) oraz rysowników Ryana
Ottleya i Cory’ego Walkera. Wiem, że powinienem go mieć – w końcu to
najlepsza seria superbohaterska na świecie. Tak przynajmniej napisali na
okładce.
Invincible to superbohaterska telenowela opowiadająca o Marku
Graysonie – nastolatku, który odkrywa w sobie nadprzyrodzone moce,
zakłada kostium i walczy ze złem. Co w tym takiego interesującego, skoro
bazowy opis fabuły jest najmniej oryginalnym punktem wyjściowym dla
komiksowego superhero, jaki tylko można sobie wyobrazić? Kluczem jest tu
nieprzypadkowo użyte przeze mnie słowo „telenowela” – Invincible utylizuje
bowiem motywy charakterystyczne dla ciągnących się latami oper
mydlanych. Jasne, nadal jest to bardzo wierny gatunkowo komiks
superbohaterski, ale rozterki życiowe bohaterów są w nim równie ważne (a
niekiedy nawet i ważniejsze), co walka z superzłoczyńcami. Telenowelowe
dramaty są znacznie bardziej interesujące, jeśli kłócący się
kochankowie mogą jednym ruchem ręki zniszczyć całe miasta, mąż zdradza
swoją małżonkę z kosmitką, a zerwana przyjaźń kończy się nuklearnym
holokaustem.
Invincible jest unikalny z jeszcze jednego względu – wprawnie
wymyka się chyba wszystkim zużytym kliszom właściwym jego gatunkowi. W
Marvelu i DC bohaterowie nigdy nie dorastają i skazani są na wieczną
egzystencję w wieku, w jakim debiutowali na komiksowych kartach? Mark
Grayson zaczyna jako licealista, obecnie zaś jest już dorosłym mężczyzną
z równie dorosłymi obowiązkami i problemami życiowymi. Komiksy
superbohaterskie zakleszczone są w niezmiennym status quo? W Invincible status quo
zmienia się wielokrotnie i prawie nigdy nie wraca do swojego
pierwotnego stanu, wszelkie szkody wyrządzone przez złoczyńców
oddziałują na świat przedstawiony, a martwe postaci – na ogół –
pozostają martwe. Duże wydawnictwa kreują ciągnące się bezsensownie
eventy i crossovery, po których „nic już nie będzie takie, jak
wcześniej”? Jedyny event w Invincible trwał przez jeden zeszyt i naprawdę mocno wpłynął na sytuację, w której znajdowali się bohaterowie.
Kirkman z wprawą żongluje kliszami charakterystycznymi dla komiksu
superbohaterskiego, ale nigdy nie ogrywa ich wedle ustalonych schematów,
zawsze wykorzystuje jakąś subwersję, przedstawia element komplikujący,
wrzuca do równania zmienną, która pogłębia sytuacje, czyniąc ją
nieoczywistą, a rezultat działań Marka – trudny do przewidzenia.
Scenarzysta w ciągu kilku zeszytów potrafi przejść przez pełne spektrum
od rekonstrukcji superbohaterskiego imaginarium, do jego dekonstrukcji –
i z powrotem.
Sprawia to, że Invincible to komiks inny, niż
wszystkie, bo autor wykorzystuje znaną na wylot strukturę narracyjną
(większość bohaterów i bohaterek to oczywiste odpowiedniki znacznie
bardziej znanych postaci komiksowych), by zbudować na niej coś świeżego.
Porównałbym ten komiks do Sagi, innej serii z wydawnictwa Image,
która w równie dużym stopniu zbudowana jest na relacjach między
postaciami i dynamicznie zmieniającej się wokół nich sytuacji.
Zdaję sobie sprawę, że cały czas piszę tu o ogólnikach – rozpływam się
nad tym, że ten komiks jest dobry, nie wspominając o tym, dlaczego
właściwie jest dobry – ale w tym momencie muszę bezradnie rozłożyć ręce,
trudno bowiem napisać cokolwiek więcej o Invincible bez
ciężkiego spoilerowania, a i nawet ono nie odniosłoby pożądanego
rezultatu. Robert Kirkman to nie Joss Whedon, nie buduje postaci i
sytuacji opartych na prostych bodźcach, które łatwo można wskazać palcem
i powiedzieć „to jest fajne”. Przeciwnie, w Invincible, jak w
życiu, sytuacje są skomplikowane i nieoczywiste, a postępowanie
bohaterów to wypadkowa wielu nakładających się na siebie czynników. I to
jest właśnie siłą tego komiksu – porusza na zupełnie innym, głębszym
poziomie, robiąc te rzeczy, na które twórcy mainstreamowych historii nie
mają odwagi (albo możliwości albo ambicji albo wszystkiego naraz) się
porwać. I nie mówię tylko o permanentnym zabijaniu bohaterów czy
dziesiątkowaniu ludności cywilnej – ale o skomplikowanych sytuacjach, o
realistycznym przedstawianiu traum, o trudnych sytuacjach rodzinnych i
towarzyskich. Napisałem już tyle truizmów, że kolejny nie zrobi większej
różnicy – to nie jest kolejny, zwyczajny komiks o ludziach w
pelerynach. To znaczy, owszem, można go czytać jako taki komiks i
sprawdza się pod tym kątem po prostu znakomicie, ale Invincible ma warstwy i to jest tylko jedna z kilku, według mnie najmniej ciekawa.
Co więc mamy pod spodem? Choćby komentarz pod adresem współczesnego
przemysłu komiksowego, który działa na zasadzie krótkowzrocznej
gospodarki rabunkowej – główny bohater jest fanem metakomiksu Science Dog,
z którego twórcą okazyjnie widuje się na konwentach albo spotkaniach
autorskich, gdzie często padają samoświadome nawiązania do samego Invincible.
Bohaterowie często postępują w sposób diametralnie inny – choć nadal
dobrze umotywowany w kontekście fabuły – niźli przyzwyczaiły nas do tego
popkulturowe toposy.
Złoczyńca jest w stanie poddać się po wysłuchaniu
rozsądnych tłumaczeń superbohatera, przechodzący na ciemną stronę Mocy
bohater przejmujący władzę nad światem niekoniecznie okazuje się być
wielkim zagrożeniem dla populacji ludzkiej (a może nawet wręcz
przeciwnie?), zaś restart uniwersum w niczym nie przypomina podobnych
sytuacji z komiksów Marvela i DC. Dołożywszy do tego wyraziste, mocno
ekspozycyjne dialogi bohaterów i obsadę składającą się w dużej mierze z
wariacji na temat klasycznych superbohaterskich postaci trudno oprzeć mi
się wrażeniu, że Invincible pomyślany został jako błyskotliwy
komentarz odnośnie gatunku. Nie jest to prosta dekonstrukcja – po ponad
trzydziestu latach od czasów publikacji Watchmen zostało naprawdę niewiele do zdekonstruowania – ale raczej subtelna satyra.
Opisywany tu komiks jest bardzo długi – w chwili, w której piszę te
słowa ukazał się właśnie sto trzydziesty czwarty numer, a w lutym 2018 roku ukazał się finałowy, 144 zeszyt. Może to
odstraszać czytelniczki i czytelników chcących zapoznać się z tą
opowieścią. Sytuacji nie ułatwia również fakt, że kilkanaście pierwszych
numerów ma dość powolne tempo. Mimo wszystko warto spróbować, bo kropla
drąży skałę, z bohaterami łatwo się zżyć i przejmować się ich losami, a
sytuacja z zeszytu na zeszyt robi się coraz bardziej interesująca. Tym
bardziej, iż autorzy zapowiedzieli, że sto czterdziesty czwarty numer Invincible będzie
zarazem ostatnim, zaś już od kilku numerów historia wyraźnie zmierza ku
konkluzji. Z jednej strony nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co czeka
Marka i jego rodzinę w finale, z drugiej jednak – będzie mi brakować
tej telenoweli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz