wtorek, 27 marca 2018

#2407 - Invincible: superbohaterska telenowela

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
 
Sprawdziłem dwa razy – przeszukałem Mistycyzm Popkulturowy zarówno za pomocą wyszukiwarki internetowej, jak i wewnętrznych mechanizmów platformy blogowej – i z zaskoczeniem odkryłem, że nie napisałem jeszcze notki o Invincible, jedynym komiksie superbohaterskim, jaki obecnie czytam. Robię to już nieprzerwanie od przeszło dekady, ani razu przez ten czas nie myśląc o porzuceniu lektury.


Zdziwiłem się niepomiernie, ponieważ byłem święcie przekonany, że mam już tekst poświęcony tej serii autorstwa scenarzysty Roberta Kirkmana (znanego głównie jako twórca The Walking Dead) oraz rysowników Ryana Ottleya i Cory’ego Walkera. Wiem, że powinienem go mieć – w końcu to najlepsza seria superbohaterska na świecie. Tak przynajmniej napisali na okładce.
 
Invincible to superbohaterska telenowela opowiadająca o Marku Graysonie – nastolatku, który odkrywa w sobie nadprzyrodzone moce, zakłada kostium i walczy ze złem. Co w tym takiego interesującego, skoro bazowy opis fabuły jest najmniej oryginalnym punktem wyjściowym dla komiksowego superhero, jaki tylko można sobie wyobrazić? Kluczem jest tu nieprzypadkowo użyte przeze mnie słowo „telenowela” – Invincible utylizuje bowiem motywy charakterystyczne dla ciągnących się latami oper mydlanych. Jasne, nadal jest to bardzo wierny gatunkowo komiks superbohaterski, ale rozterki życiowe bohaterów są w nim równie ważne (a niekiedy nawet i ważniejsze), co walka z superzłoczyńcami. Telenowelowe dramaty są znacznie bardziej interesujące, jeśli kłócący się kochankowie mogą jednym ruchem ręki zniszczyć całe miasta, mąż zdradza swoją małżonkę z kosmitką, a zerwana przyjaźń kończy się nuklearnym holokaustem. 
Invincible jest unikalny z jeszcze jednego względu – wprawnie wymyka się chyba wszystkim zużytym kliszom właściwym jego gatunkowi. W Marvelu i DC bohaterowie nigdy nie dorastają i skazani są na wieczną egzystencję w wieku, w jakim debiutowali na komiksowych kartach? Mark Grayson zaczyna jako licealista, obecnie zaś jest już dorosłym mężczyzną z równie dorosłymi obowiązkami i problemami życiowymi. Komiksy superbohaterskie zakleszczone są w niezmiennym status quo? W Invincible status quo zmienia się wielokrotnie i prawie nigdy nie wraca do swojego pierwotnego stanu, wszelkie szkody wyrządzone przez złoczyńców oddziałują na świat przedstawiony, a martwe postaci – na ogół – pozostają martwe. Duże wydawnictwa kreują ciągnące się bezsensownie eventy i crossovery, po których „nic już nie będzie takie, jak wcześniej”? Jedyny event w Invincible trwał przez jeden zeszyt i naprawdę mocno wpłynął na sytuację, w której znajdowali się bohaterowie.
 
Kirkman z wprawą żongluje kliszami charakterystycznymi dla komiksu superbohaterskiego, ale nigdy nie ogrywa ich wedle ustalonych schematów, zawsze wykorzystuje jakąś subwersję, przedstawia element komplikujący, wrzuca do równania zmienną, która pogłębia sytuacje, czyniąc ją nieoczywistą, a rezultat działań Marka – trudny do przewidzenia. Scenarzysta w ciągu kilku zeszytów potrafi przejść przez pełne spektrum od rekonstrukcji superbohaterskiego imaginarium, do jego dekonstrukcji – i z powrotem. 

Sprawia to, że Invincible to komiks inny, niż wszystkie, bo autor wykorzystuje znaną na wylot strukturę narracyjną (większość bohaterów i bohaterek to oczywiste odpowiedniki znacznie bardziej znanych postaci komiksowych), by zbudować na niej coś świeżego. Porównałbym ten komiks do Sagi, innej serii z wydawnictwa Image, która w równie dużym stopniu zbudowana jest na relacjach między postaciami i dynamicznie zmieniającej się wokół nich sytuacji.
 
Zdaję sobie sprawę, że cały czas piszę tu o ogólnikach – rozpływam się nad tym, że ten komiks jest dobry, nie wspominając o tym, dlaczego właściwie jest dobry – ale w tym momencie muszę bezradnie rozłożyć ręce, trudno bowiem napisać cokolwiek więcej o Invincible bez ciężkiego spoilerowania, a i nawet ono nie odniosłoby pożądanego rezultatu. Robert Kirkman to nie Joss Whedon, nie buduje postaci i sytuacji opartych na prostych bodźcach, które łatwo można wskazać palcem i powiedzieć „to jest fajne”. Przeciwnie, w Invincible, jak w życiu, sytuacje są skomplikowane i nieoczywiste, a postępowanie bohaterów to wypadkowa wielu nakładających się na siebie czynników. I to jest właśnie siłą tego komiksu – porusza na zupełnie innym, głębszym poziomie, robiąc te rzeczy, na które twórcy mainstreamowych historii nie mają odwagi (albo możliwości albo ambicji albo wszystkiego naraz) się porwać. I nie mówię tylko o permanentnym zabijaniu bohaterów czy dziesiątkowaniu ludności cywilnej – ale o skomplikowanych sytuacjach, o realistycznym przedstawianiu traum, o trudnych sytuacjach rodzinnych i towarzyskich. Napisałem już tyle truizmów, że kolejny nie zrobi większej różnicy – to nie jest kolejny, zwyczajny komiks o ludziach w pelerynach. To znaczy, owszem, można go czytać jako taki komiks i sprawdza się pod tym kątem po prostu znakomicie, ale Invincible ma warstwy i to jest tylko jedna z kilku, według mnie najmniej ciekawa.
Co więc mamy pod spodem? Choćby komentarz pod adresem współczesnego przemysłu komiksowego, który działa na zasadzie krótkowzrocznej gospodarki rabunkowej – główny bohater jest fanem metakomiksu Science Dog, z którego twórcą okazyjnie widuje się na konwentach albo spotkaniach autorskich, gdzie często padają samoświadome nawiązania do samego Invincible. Bohaterowie często postępują w sposób diametralnie inny – choć nadal dobrze umotywowany w kontekście fabuły – niźli przyzwyczaiły nas do tego popkulturowe toposy. 
Złoczyńca jest w stanie poddać się po wysłuchaniu rozsądnych tłumaczeń superbohatera, przechodzący na ciemną stronę Mocy bohater przejmujący władzę nad światem niekoniecznie okazuje się być wielkim zagrożeniem dla populacji ludzkiej (a może nawet wręcz przeciwnie?), zaś restart uniwersum w niczym nie przypomina podobnych sytuacji z komiksów Marvela i DC. Dołożywszy do tego wyraziste, mocno ekspozycyjne dialogi bohaterów i obsadę składającą się w dużej mierze z wariacji na temat klasycznych superbohaterskich postaci trudno oprzeć mi się wrażeniu, że Invincible pomyślany został jako błyskotliwy komentarz odnośnie gatunku. Nie jest to prosta dekonstrukcja – po ponad trzydziestu latach od czasów publikacji Watchmen zostało naprawdę niewiele do zdekonstruowania – ale raczej subtelna satyra.
Opisywany tu komiks jest bardzo długi – w chwili, w której piszę te słowa ukazał się właśnie sto trzydziesty czwarty numer, a w lutym 2018 roku ukazał się finałowy, 144 zeszyt. Może  to odstraszać czytelniczki i czytelników chcących zapoznać się z tą opowieścią. Sytuacji nie ułatwia również fakt, że kilkanaście pierwszych numerów ma dość powolne tempo. Mimo wszystko warto spróbować, bo kropla drąży skałę, z bohaterami łatwo się zżyć i przejmować się ich losami, a sytuacja z zeszytu na zeszyt robi się coraz bardziej interesująca. Tym bardziej, iż autorzy zapowiedzieli, że sto czterdziesty czwarty numer Invincible będzie zarazem ostatnim, zaś już od kilku numerów historia wyraźnie zmierza ku konkluzji. Z jednej strony nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co czeka Marka i jego rodzinę w finale, z drugiej jednak – będzie mi brakować tej telenoweli.

Brak komentarzy: