Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.
"Anihilacja. Podbój" to komiksowe wydarzenie z 2007 roku, będące kontynuacją innego komiksowego wydarzenia, "Anihilacji", która pierwotnie opublikowana została rok wcześniej, a na polski rynek trafiła niedawno dzięki wydawnictwu Egmont. Fani komiksów Marvela pamiętają ten okres jako złotą erę kosmicznej części tego uniwersum – "Anihilacja" odpowiedzialna była za renesans takich postaci jak Drax, Star Lord czy Nova oraz rozbudzenie zainteresowania czytelników nieco mniej typowymi dla komiksu superbohaterskiego historiami z nurtu space opera.
"Anihilacja. Podbój" to komiksowe wydarzenie z 2007 roku, będące kontynuacją innego komiksowego wydarzenia, "Anihilacji", która pierwotnie opublikowana została rok wcześniej, a na polski rynek trafiła niedawno dzięki wydawnictwu Egmont. Fani komiksów Marvela pamiętają ten okres jako złotą erę kosmicznej części tego uniwersum – "Anihilacja" odpowiedzialna była za renesans takich postaci jak Drax, Star Lord czy Nova oraz rozbudzenie zainteresowania czytelników nieco mniej typowymi dla komiksu superbohaterskiego historiami z nurtu space opera.
O samej "Anihilacji" nagrałem razem z Michałem "Jerrym" Rakowiczem aż trzy podcasty w ramach Konglomeratu Podcastowego i zainteresowane osoby odsyłam właśnie tam. Dziś natomiast chciałbym przyjrzeć się pierwszemu tomowi "Anihilacji. Podboju", który właśnie ukazał się na naszym rynku. Osoby, które przegapiły oryginalną "Anihilację" uspokajam – "Podbój" to historia bardzo autonomiczna fabularnie, poza tym w pierwszym tomie w dodatkach znajduje się bardzo szczegółowe, bogato ilustrowane streszczenie tego wydarzenia, dzięki czemu czytelnicy sięgający po recenzowany tutaj komiks spokojnie mogą podejść do niego na czysto – wszystko, co trzeba wiedzieć, by w pełni cieszyć się tą historią znajduje się na jej kartach. Komiks wydany jest bardzo ładnie, w twardej oprawie, na wysokiej jakości papierze i z solidnym szyciem – czas pokaże, na ile solidnym, ale miałem w swoich dłoniach wiele źle wydanych komiksów i mogę się założyć, że ten nie rozleci się pod byle dotknięciem. Pod tym względem rzecz prezentuje się bez zarzutu.
Fabularnie mamy tu do czynienia z dość klasyczną powtórką z rozrywki – Wszechświat ponownie jest w niebezpieczeństwie z powodu inwazji na masową skalę. Tym razem główną siłą negatywną komiksu jest technooragniczna rasa Phalanx – esencjonalnie jest to marvelowa wersja startrekowego Borga, a zatem dysponująca świadomością kopca rasa technozombie skupiona na asymilacji całego życia rozumnego we Wszechświecie. W tym celu Phalanx odcinają stolicę imperium Kree od reszty kosmosu (wciąż podnoszącego się z gruzów, jakie zostawiła po sobie poprzednia inwazja) więżąc w nim część bohaterów i wprowadzając sporo zamieszania w szeregach kosmicznych czempionów. Pierwsza część stanowi prolog prezentujący te wydarzenia i rozstawiający (czy raczej – rozrzucający) pionki na planszy i przygotowujący grunt pod kolejne wydarzenia, które obserwować będziemy w następnych częściach. Ten tom mieści w sobie – poza prologiem i wspomnianym wyżej streszczeniem "Anihilacji" – dwie mini-serie, po cztery zeszyty każda i postaram się tu w miarę precyzyjnie opisać je obie.
Istnieje ograniczona ilość razy, w których można napisać frazę "Parszywa dwunastka w kosmosie" zanim stanie się ona kliszą wytartą tak samo, jak archetyp opowieści, który opisuje i wydaje mi się, że granica została przekroczona już dawno temu. Nie zmienia to jednak faktu, że pierwszy rozdział tego komiksu – czteroczęściowa mini-seria "Annihilation: Conquest – StarLord" – wpisuje się w tę kliszę po prostu modelowo. Mamy tu do czynienia z reprodukcją wszystkich towarzyszących tego typu opowieściom motywów: drużynę skrajanych indywidualistów o wyrazistych, zróżnicowanych osobowościach, charyzmatycznego przywódcę, który utrzymuje w ryzach swoich podkomendnych, wewnętrzne spięcia i tarcia, samobójczą misję na tyłach dysponującego miażdżącą przewagą wroga… a wszystko to wrzucone do kosmosu Marvela, z jego mocno pulpową estetyką i korzeniami głęboko tkwiącymi w klasycznych opowieściach o kosmicznych wojownikach rodem z "Amazing Stories" czy innych podobnych magazynach rozrywkowych. Staram się tu możliwie obrazowo napisać, że ciężko posądzać ten komiks o jakiekolwiek przejawy oryginalności – to historia tak sztampowa, jak to tylko możliwe.
Co samo w sobie nie jest niczym złym, o ile scenarzysta potrafi odpowiednio wyważyć wszystkie elementy opowieści i obdarować pisane przez siebie postaci wiarygodnymi charakterami. Keith Giffen, autor tego modułu "Anihilacji: Podboju" dokonał tej sztuki w sposób kompetentny, ale poza kompetencję niewykraczający. Każde z członków dowodzonej przez Starlorda brygady samobójczej ma szczątkowo, ale precyzyjnie zarysowaną osobowość, co pozwala scenarzyście komponować między nimi interesujące relacje – Szop Rocket i Groot posiadają specyficzną, ale ciekawą chemię, Kapitan Wszechświat zmuszony jest przezwyciężyć słabości swojego charakteru, Mantis ma zacięcie taktyczne i tak dalej – ich wspólne docieranie się i nawiązywanie solidarności grupowej wypada naturalnie. Komiks ten jest interesujący z jeszcze jednego względu – stanowi on coś w rodzaju wstępu do komiksowej serii o "Strażnikach Galaktyki", która wystartowała niedługo po zakończeniu "Anihilacji. Podboju", a która przedstawiła nam ikoniczną inkarnację tej drużyny.
Drugą połowę tomiszcza zajmuje mini-seria "Annihilation: Conquest – Quasar", również bardzo sztampowego komiksu, którego głównymi bohaterkami są Quasar i Moondragon. Obie odegrały zresztą stosunkowo istotne role w Anihilacji, a teraz mamy okazje zaobserwować ich związek po całym tym bałaganie związanym z Anihilusem i Thanosem. Bohaterki zajmują się odnalezieniem się tajemniczego Zbawcy, które to zadanie wyznaczył Quasar tajemniczy głos wydobywający się z jej tajemniczych bransoletek dających jej tajemnice supermoce. Można by pomyśleć, że przy takim stężeniu tajemniczości będzie to intrygujący komiks, ale mi w czasie lektury towarzyszyło głównie znużenie. O ile Giffenowi udało się kompetentnie rozegrać zużyty szablon fabularny, o tyle scenarzysta "Quasar", Christos Gage, napisał ten komiks na biegu jałowym, obdarzając swoje bohaterki sztucznymi, ekspozycyjnymi dialogami, w których opowiadają one o swoich uczuciach (zamiast organicznie przeżywać je na karatach komiksu) oraz wydarzeniach z przeszłości, przez co fabułę czterozeszytowej mini-serii da się streścić w kilku zdaniach. Ciekawie robi się dopiero pod sam koniec, gdy Quasar zmuszona jest podejmować decyzje, dzięki którym naprawdę czytelnik jest w stanie uchwycić sedno jej charakteru, ale jest tego zdecydowanie za mało. "Annihilation: Conquest – Quasar" to mini-seria, w której mamy lesbijski związek między smoczycą i Ziemianką… który jest nudny.
Jeszcze trochę o oprawie graficznej – zarówno prolog, jak i "Annihilation: Conquest – Quasar" operują mocno mainstreamowym stylem ilustrowania, z przesyconymi szczegółami kadrami bez światła (białego tła) między nimi, co z jednej strony nadaje im wyrazistego, filmowego charakteru, z drugiej jednak sprawia, że momentami komiks staje się trochę mało czytelny, ponieważ wszystko zlewa się w jedną, wielobarwną barwną plamę. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się "Annihilation: Conquest – StarLord", którego rysownik, Timothy Green II, posługuje się bardzo precyzyjną konstrukcją strony, w której kadry rzadko kiedy na siebie zachodzą, a oko czytelnika jest sprawnie prowadzone od jednego kluczowego elementu kompozycji do kolejnego. Generalnie rzecz biorąc pod względem graficznym pierwszy tom "Anihilacji. Podboju" prezentuje się przyzwoicie, choć bez szaleństw – to bardzo konserwatywnie narysowany komiks.
Podsumowując – czy warto wydać prawie dziewięćdziesiąt złotych na komiks, który esencjonalnie jest zwyczajnym popcornem dla oczu? Decyzja oczywiście leży w gestii każdego i każdej z Was. Osoby, którym podobała się pierwsza "Anihilacja" mają ułatwione zadanie – "Anihilacja. Podbój" stoi na bardzo porównywalnym poziomie. Osoby szukające "bezpiecznych" fabularnie komiksowych narracji z gatunku space opera mogą sięgnąć po ten komiks w zasadzie bez większego ryzyka. Koniec końców jest to jednak rzecz, którą spokojnie i bez żalu można sobie odpuścić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz