piątek, 9 marca 2018

#2396 - MCU 27 - Spider-Man: Homecoming

Autorem tekstu jest Michał Ochnik, który o kulturze popularnej i nie tylko pisze na blogu Mistycyzm popkulturowy.

Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem Spider-Mana. Nie, żebym nienawidził tej postaci albo coś w tym rodzaju, po prostu do tej nie znalazłem w niej niczego, co by mnie jakoś specjalnie pociągało. Podejrzewam, że to dlatego, iż w dzieciństwie ominęła mnie kreskówka "Spider-Man: The Animated Series" (nie miałem Fox Kids – jasne, widziałem kilka odcinków u kolegi i mi się podobały, ale to tyle w tym temacie) i nie załapałem się na wydawane przez TM-Semic komiksy, nie miałem więc szansy nasiąknąć sympatią do tej postaci i odpowiednio wcześnie wyrobić sobie z nią emocjonalną więź. 




Mam też problem z dotychczasowymi ekranizacjami – jestem prawie pewien, że widziałem wszystkie, ale żadnej nie pamiętam. Pamiętam camp trylogii Sama Raimiego oraz nieco poważniejsze podejście filmów z Andrew Garfieldem, ale nawet pod groźbą elektrowstrząsów nie byłbym w stanie przywołać, o czym one właściwie opowiadały. Podejrzewam, że stawia mnie to w komfortowej sytuacji podejścia do "Spider-Man: Homecoming" na czysto, bez sprecyzowanych oczekiwań i z góry wyrobionej wizji, czym właściwie być on powinien. 

Wcześniej jednak – krótka lekcja historii. W latach dziewięćdziesiątych, gdy finansowa sytuacja wydawnictwa Marvel wyglądała dość mizernie, oficyna ratowała się na różne sposoby. Jednym z nich było wyprzedawanie praw do kinowych adaptacji ich komiksowych serii. I tak "X-Men" oraz "Fantastyczna Czwórka" trafiły do FOXa, "Spider-Man" do Sony, a kilka mniej ikonicznych postaci do innych studiów. Umowy sformułowane były w dość nietypowy sposób – każde studio zobowiązane było to tworzenia filmu o danej postaci co określoną liczbę lat, w przeciwnym wypadku prawa do ekranizacji wracają do Marvela. To właśnie z tego powodu regularnie dostawaliśmy reboot Spider-Mana czy kolejną poronioną próbę przeniesienia przygód Fantastycznej Czwórki na wielki ekran. 

Gdy Marvel został wykupiony przez Disneya zaczął się proces odkupowania wyprzedanych wcześniej własności. Wyprzedane wcześniej prawa do ekranizacji, między innymi, Daredevila i Ghost Ridera powróciły do swoich właścicieli i obie te postacie dziś obecne są w telewizyjnej inkarnacji marvelowego uniwersum. Po wielu miesiącach pertraktacji Marvel i Sony – właściciel praw do Spider-Mana – podpisali umowę, na mocy której Pajęczak może pojawiać się w filmach z uniwersum MCU. Oficjalne przedstawienie najnowszej inkarnacji tej postaci nastąpiło w filmie "Captain America: Civil War". Nowy Peter Parker spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem publiczności, co z pewnością utwierdziło włodarzy Marvela, że współpraca z Sony okazała się trafną decyzją. 

Już w tamtym filmie Marvel rozpoczął dość radykalne przeprojektowywanie postaci. Przede wszystkim w roli Petera Parkera obsadzono Toma Hollanda, który – w przeciwieństwie do swoich poprzedników – naprawdę wygląda jak nastolatek. Przedstawiono również znacznie młodszą, niż zwykle ciocią May. Co ma sens, ostatecznie nie istnieje żaden logiczny powód, dla którego ta bohaterka miałaby być stateczną panią w podeszłym wieku. Dość radykalnie zmodyfikowano również genezę Spider-Mana, mocno wiążąc go z postacią Tony’ego Starka i spychając na dalszy plan detale dotyczące samych początków postaci, sposobu, w jaki zyskała ona moce oraz motywację do walki z przestępczością. To odważna, ale trafna decyzja. Jak to napisał jeden filmowy krytyk przed premierą "Spider-Man: Homecoming" – jeśli zobaczę w tym filmie wujka Bena, osobiście go zamorduję. Nie da się ukryć, że obok śmierci rodziców Bruce’a Wayne’a – ach, te korale Marthy Wayne dramatycznie rozsypujące się w spowolnionym tempie na mokrym od krwi i deszczu chodniku! – geneza Spider-Mana jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych tego typu momentów w historii komiksu superbohaterskiego. Widzowie znają już ją i naprawdę nie ma potrzeby przywoływać jej po raz kolejny. 


Ale przejdźmy w końcu do sedna. Film zaczyna się dość telegraficzną genezą postaci głównego złoczyńcy – Adrian Toomes, właściciel firmy budowlanej odpowiedzialnej za uprzątnięcie zniszczeń spowodowanych inwazją kosmitów z Avengers zostaje odsunięty od tego lukratywnego kontraktu przez Stark Industries. Film robi dość dobrą robotę, poświęcając raptem kilka minut na wzbudzenie sympatii w stosunku do tego bohatera i gdyby nie tytuł filmu, można by pomyśleć, że to Vulture będzie tu pozytywnym bohaterem. Tu i ówdzie można zobaczyć interpretację tego złoczyńcy jako niejednoznacznego bohatera z klasy robotniczej, który przeciwstawia się kapitalistycznemu złu w osobie Tony’ego Starka. Problem, jak zauważa Noah Berlatsky, polega jednak na tym, że to fałszywe założenie – Toomes nie jest przedstawicielem klasy robotniczej. Jest właścicielem dużej firmy (na tyle dużej, by władze Manhattanu miały z nim podpisany stały kontrakt) posiadającej spore zasoby finansowe (w pierwszej scenie pada wzmianka, że Toomes wynajął całe floty ciężarówek do uprzątnięcia gruzów), a w dalszych scenach widzimy, że posiada dużą i dobrze wyposażoną posiadłość. Nie mamy tu do czynienia sytuacją, w której wyzyskiwany pracownik staje przeciwko wyzyskującemu pracodawcy, tylko mniej wpływowy biznesmen wypychany z rynku przez bardziej wpływowego biznesmena

Technologia, jaką Vulture pozyskał zanim jeszcze został odsunięty od prac porządkowych nad uprzątnięciem gruzów, mogłaby mu przynieść olbrzymie profity bez uciekania się do przemocy. Czemu właściwie używać takich cudów technologii jak możliwość przefazowania się przez ściany czy niesamowicie wydajny system unoszenia różnych obiektów w powietrze do tak ryzykownych przedsięwzięć jak sprzedaż broni organizacjom przestępczym? Toomes był, z tego co pamiętam, budowlańcem i takie właśnie wykorzystanie technologii mogłoby mu przysporzyć znacznie więcej pieniędzy w znacznie bezpieczniejszy sposób. Oczywiście, najprawdopodobniej coś takiego szybko doszłoby do uszu Tony’ego Starka i ta technologia zostałaby skonfiskowana, ale do tego czasu Toomes zdołałby zapewne opracować – wraz z przysłowiową armią prawników – stosowną kontrę. 


Na jego korzyść z pewnością przemawiałby fakt, że trudno byłoby udowodnić, iż technologia została pozyskana w nielegalny sposób – wszak po inwazji na Nowy Jork po Manhattanie walała się cała masa kosmicznego śmiecia i każdy mógł wziąć sobie kawałek na pamiątkę. Pomogłoby również powołanie się na prawo antymonopolowe – nigdzie nie jest napisane, że wyłącznie Stark Industries ma monopol na badanie i eksplorację pozaziemskiej technologii. Poza tym Stark po wydarzeniach z "Captain America: Civil War" raczej nie ma na tyle mocnej pozycji politycznej, by móc dyrygować amerykańskim rządem w tego typu kwestiach, więc niewykluczone, że Toomes miałby spore szanse na całkowicie legalne zbicie fortuny bez narażania siebie na śmierć i więzienie, a swojej rodziny na zszarganą reputację. 

Strasznie podobał mi się montaż scenek, w których Spider-Man wchodzi w interakcje z mieszkańcami Queens, łapie drobnych złodziejaszków, rozmawia z ludźmi na ulicy (którzy rozpoznają go z YouTube’a), wskazuje drogę starszej pani i tak dalej – to bardzo pomaga w ukonstytuowaniu Petera jako bohatera społecznego, czyli coś, czego filmy z MCU do tej pory nie robiły, pozostawiając ten aspekt serialom Netflixa. Pokazują też Spider-Mana jako niedoświadczonego oseska, który wciąż jest jeszcze nieoswojony ze swoimi umiejętnościami, przewraca się przy bardziej złożonych akrobacjach, myli mężczyznę próbującego wyciągnąć zatrzaśnięte w swoim własnym samochodzie kluczyki z przestępcą, kłóci się z przechodniami… to bardzo go humanizuje i sprawia, że łatwiej z nim sympatyzować. 

Podobała mi się scena pościgu na przedmieściach, gdzie brak wysokich budynków zmusza Spider-Mana do zmiany sposobu przemieszczania się, biegania, wykonywania kombinacji złożony i, często nieudanych, skoków tuż nad ziemią. Jest też oczywiście scena pod koniec filmu, w której przywalony gruzami Peter zaczyna się rozklejać i łamać psychicznie - wszystko to sprawia, że bardzo łatwo nawiązać z nim emocjonalną więź. Mamy tu do czynienia nie z Kapitanem Ameryką, który bezceremonialnie siłuje się z helikopterem, tylko dzieckiem, które prawdopodobnie pierwszy raz w życiu w tak silny sposób doświadcza kruchości własnego życia.


Fabularnie sam film jest niestety strasznie szablonowy – młody, niedoświadczony superbohater popełnia błędy, za które ponosi konsekwencje, ostatecznie jednak dojrzewa, przezwycięża własne słabości i pokonuje wroga. Pojawia się masa motywów charakterystycznych dla filmów o dorastaniu – próba łączenia superbohaterskiej działalności z życiem szkolnym i prywatnym oraz wynikające z tego problemy, dylemat kocha mnie czy superbohatera, którym jestem?, zapraszanie na szkolne potańcówki… w tym wymiarze jest Spider-Man: Homecoming filmem szalenie zachowawczym. Widać, że jego twórcy starali się stworzyć coś możliwie bezpiecznego – niestety skutkuje to nudą i przewidywalnością, bo żaden z tych wątków nie jest rozwiązany w jakkolwiek interesujący sposób. Zupełnie tak, jakby filmy o nastolatkach tematycznie ugrzęzły w latach osiemdziesiątych. 

Zastanowiło mnie, czemu Stark przydzielił Parkerowi do opieki akurat Happy’ego, który nadzorował wtedy przeprowadzkę Avengers i zupełnie nie miał głowy do niańczenia nastolatka z bardzo potężnymi przecież mocami. Pod koniec "Captain America: The Winter Soldier" widzieliśmy, jak Stark Industries zatrudnia Marię Hill, co implikuje, że jakaś część byłych członków S.H.I.E.L.D. po rozwiązaniu agencji znalazła zatrudnienie u Iron Mana. Czemu nie któreś z nich? Czy naprawdę Tony nie był w stanie znaleźć choćby jednej osoby, która miałaby oko na poczynania Petera i kontakt z nim oraz była w stanie naprawdę zająć się nim w sposób, na jaki zasługiwał (szczególnie w świetle faktu, że w "Civil War" Stark potraktował Spider-Mana w bardzo instrumentalny sposób)? Wszystko to stawia Tony’ego w wyjątkowo niekorzystnym świetle i generalnie sugeruje, że ewolucja charakterologiczna, jaką przechodził w swoich filmach była iluzoryczna, bo koniec końców nie dojrzał emocjonalnie w żaden znaczący sposób. 


"Spider-Man: Homecoming" to film Marvela – z całym dobrodziejstwem inwentarza. Smaczki dla fanów komiksów? Są. Szablonowa fabuła? Jest. Bezpieczne, stosunkowo zabawne gagi rozładowujące atmosferę gdy jest to potrzebne? Są. Nudny drugi akt? Jest. Finałowa walka w środku nocy? Jest. Wszystko to składa się na film, który spokojnie można sobie darować i prawdopodobnie niedługo po skończeniu tej notki zapomnę o nim tak, jak zapomniałem o wszystkich poprzednich ekranizacjach przygód Spider-Mana. 

Podobał się wam tekst Michała? Jeśli tak, to zapraszam do lektury jego innych recenzji filmów i seriali z Marvel Cinematic Universe.

Brak komentarzy: