"Before Watchmen - Dr. Manhattan" #1 - J. Micheal Straczynski i Adam Hughes
Nie wiem jak inni, ale ja uważam Doktora Manhattana za najciekawszą postać wśród "Strażników". Rzecz to dziwna, bo przecież pośród członków tej grupy są bohaterowie, którzy na pierwszy rzut oka wydają się bardziej interesującymi kreacjami, niż bohater pokroju Clarka Kenta. Ale pod skorupą tych nadludzkich mocy, Jon Osterman kryje w sobie ogromną dawkę niebanalności. Sama scena na Marsie, gdzie rozprawia się ze swoją przeszłością i teraźniejszością to według mnie jedna z najlepszych sekwencji komiksowych w dziejach tego medium. W dodatku doskonale odnalazła się także na ekranie - Zack Snyder w swojej adaptacji poradził sobie z nią perfekcyjnie
Częściowy sukces pierwszej odsłony "Before Watchmen - Dr. Manhattan" oparty jest właśnie na parafrazie tej sceny, podobnie zresztą jak większość fabuły, która kurczowo trzyma się oryginału. J. Micheal Straczynski nadaje swojemu dziełu mocno filozoficzny wydźwięk, przez co Doktor staje się jeszcze bardziej skomplikowaną i frapującą postacią. Scenarzysta potrafił wczuć się w chłodny i obojętny styl narracji Manhattana. Oczywiście, można mu zarzucać, że właściwie nie robi nic więcej ponad kopiowanie mistrza, bo przecież większość komiksu to sceny dobrze przez znane.
Wydaje mi się, że nie można czepiać się wtórności, bo ostatnie strony tego zeszytu zapowiadają, że jego autorzy mają pomysł na tę serię. W przeciwieństwie do pierwszego numeru "Nocnego Puchacza", którego również napisał Straczynski. JMS lepiej rozumie postać Jona, wie, jaki ma potencjał. Czuję, że w następnym numerze otrzymamy tyle fizyki kwantowej i perfekcyjnych zegarkowych mechanizmów, że śmiało będziemy mogli zbudować bombę wodorową!
Nie można zapominać o rysunkach. Nie znałem wcześniej Adama Hughesa, ale po tym numerze jestem bardzo ciekaw jego prac. Nie jestem pewien na ile spodobały mi się same rysunki Hughesa, a na jest to zasługa Laury Martin, która nakładała kolory. W każdym razie razem odwalili kawał dobrej roboty. Trudno spotkać podobne prace w komiksach superbohaterskich. Stworzone przez nich rysunki wyglądają jak stare fotografie, pełne ziarna i kurzu, które zostały zrekonstruowane. Przypominają pamiętne zdjęcie Jona i Janey przed wypadkiem. Naprawdę fajna sprawa!
"Before Watchmen - Ozymandias" #2 - Len Wein i Jae Lee
Zapnij pasy, Dorotko i pożegnaj się z Kansas. Drugi zeszyt "Ozymandiasza" to najprawdziwszy nokaut! Jak zwykle kreska Jae Lee jest jak studia bez dna wypełniona odniesieniami do niemal wszystkiego, co były w stanie zrodzić boginie sztuki w ciągu wieków. Ale, co ciekawe, w tym numerze na pierwszy plan wychodzi praca kolorystyki June Chung. Jej intensywne barwy przywołują na myśl obrazy Tamary Łempickiej. Przez odpowiednie zgeometryzowanie kadrów, wykorzystanie czystych jaskrawych kolorów i stylizacji na plakaty z lat dwudziestych ubiegłego wieku komiksowi blisko jest estetyce art-deco. Warto mieć na uwadze fakt, że odkrycie grobu Tutenchamona miało ogromy wpływ na rozwój tego stylu, co w przypadku opowieści o herosie, który swój pseudonim zaczerpnął z historii starożytnego Egiptu ma niebagatelne znaczenie...
W dodatku Lee układając poszczególne kadry niepotykanie często wykorzystuje... koło. Jeśli potraktujemy format komiksu jako prostokąt z wpisanym w nim kole i zerkniemy do sennika to dowiemy się, że symbol koła oznacza sferę sacrum (boska cząstka Veidta), natomiast prostokąt/kwadrat to podobno znak ziemi, świadomości i racjonalności (chyba nie muszę nic dodawać).
Możecie mówić, że oszalałem, ale w tej chwili tylko J.H Williams ze swoją wstęgą Moebiusa z "Promethei" może konkurować z Jae Lee. Drugi "Ozymandias" to prawdziwy orgazm dla zmysłów! Najlepsze jest jednak to, że tak wyrafinowana grafika w niczym nie przesłania fabuły! Czytałem, że dla niektórych ciągły monolog Adriana jest męczący, lecz dla mnie to doskonała forma narracji, która zawsze idealnie pasowała do powieści graficznych. W końcu Frank Miller wykorzystywał go z sukcesem przez długi czas. Już nie mogę doczekać się kolejnego numer, w którym zapowiedziane zostało starcie Veidta z Komediantem. Oj, będzie się działo!
"Before Watchmen - Minuteman" #3 - Darwyn Cooke
W trzecim numerze serii "Minutemen" akcja nie tylko znacząco przyspiesza, ale Darwyn Cooke podkręca również napięcie poprzez zacieśnienie więzi pomiędzy poszczególnymi członkami grupy. I tak, obok akcji wokół rozbicia szajki zajmującej się dziecięcą pornografią, na pierwszy plan wychodzi relacja między Sylwetką, a Nocnym Puchaczem. W pewnym momencie dramatyzm tego wątku mocno chwyta za serce.
Autor z hitchcockowskim zacięciem wprowadza do historii sporą dawkę suspensu co sprawiło, że nerwowo przerzuca się jego strony, aby jak najszybciej dowiedzieć się co wydarzyło się dalej. Świetnym posunięciem było wmieszanie w akcję kadrów nawiązujących do zakończenie tego zeszytu, przez co komiks nie tylko przesiąknięty jest napięciem, ale i tajemniczością. Jednym słowem Cooke udawania, że jest komiksowym geniuszem, który wie, jak wykorzystać potencjał obrazkowego tworzywa pod każdym względem. Co do rysunku, to nic się nie zmieniło od poprzednich numerów - nadal jest to kreska na najwyższym poziomie. Jedyne czym ten numer różni się od pozostałych to paleta barw - zwiększenie ilości używanych kolorów zwiększa również wymowę poszczególnych scen. Co ciekawe, "Minutemen" jako chyba jedyny wśród prequeli nawiązuje, pod względem ułożenia plansz, do kompozycji strony znanej ze "Strażników".
A, i zapomniałbym o twistowej scenie udowadniającej, że jednak Komediant to największy spośród Minutemenów kozak! Warto również wspomnieć o konsekwencji przy tworzeniu okładek. Są tak śliczne, że aż żałuje że nie mam ich w wersji papierowej.
Nie wiem jak inni, ale ja uważam Doktora Manhattana za najciekawszą postać wśród "Strażników". Rzecz to dziwna, bo przecież pośród członków tej grupy są bohaterowie, którzy na pierwszy rzut oka wydają się bardziej interesującymi kreacjami, niż bohater pokroju Clarka Kenta. Ale pod skorupą tych nadludzkich mocy, Jon Osterman kryje w sobie ogromną dawkę niebanalności. Sama scena na Marsie, gdzie rozprawia się ze swoją przeszłością i teraźniejszością to według mnie jedna z najlepszych sekwencji komiksowych w dziejach tego medium. W dodatku doskonale odnalazła się także na ekranie - Zack Snyder w swojej adaptacji poradził sobie z nią perfekcyjnie
Częściowy sukces pierwszej odsłony "Before Watchmen - Dr. Manhattan" oparty jest właśnie na parafrazie tej sceny, podobnie zresztą jak większość fabuły, która kurczowo trzyma się oryginału. J. Micheal Straczynski nadaje swojemu dziełu mocno filozoficzny wydźwięk, przez co Doktor staje się jeszcze bardziej skomplikowaną i frapującą postacią. Scenarzysta potrafił wczuć się w chłodny i obojętny styl narracji Manhattana. Oczywiście, można mu zarzucać, że właściwie nie robi nic więcej ponad kopiowanie mistrza, bo przecież większość komiksu to sceny dobrze przez znane.
Wydaje mi się, że nie można czepiać się wtórności, bo ostatnie strony tego zeszytu zapowiadają, że jego autorzy mają pomysł na tę serię. W przeciwieństwie do pierwszego numeru "Nocnego Puchacza", którego również napisał Straczynski. JMS lepiej rozumie postać Jona, wie, jaki ma potencjał. Czuję, że w następnym numerze otrzymamy tyle fizyki kwantowej i perfekcyjnych zegarkowych mechanizmów, że śmiało będziemy mogli zbudować bombę wodorową!
Nie można zapominać o rysunkach. Nie znałem wcześniej Adama Hughesa, ale po tym numerze jestem bardzo ciekaw jego prac. Nie jestem pewien na ile spodobały mi się same rysunki Hughesa, a na jest to zasługa Laury Martin, która nakładała kolory. W każdym razie razem odwalili kawał dobrej roboty. Trudno spotkać podobne prace w komiksach superbohaterskich. Stworzone przez nich rysunki wyglądają jak stare fotografie, pełne ziarna i kurzu, które zostały zrekonstruowane. Przypominają pamiętne zdjęcie Jona i Janey przed wypadkiem. Naprawdę fajna sprawa!
"Before Watchmen - Ozymandias" #2 - Len Wein i Jae Lee
Zapnij pasy, Dorotko i pożegnaj się z Kansas. Drugi zeszyt "Ozymandiasza" to najprawdziwszy nokaut! Jak zwykle kreska Jae Lee jest jak studia bez dna wypełniona odniesieniami do niemal wszystkiego, co były w stanie zrodzić boginie sztuki w ciągu wieków. Ale, co ciekawe, w tym numerze na pierwszy plan wychodzi praca kolorystyki June Chung. Jej intensywne barwy przywołują na myśl obrazy Tamary Łempickiej. Przez odpowiednie zgeometryzowanie kadrów, wykorzystanie czystych jaskrawych kolorów i stylizacji na plakaty z lat dwudziestych ubiegłego wieku komiksowi blisko jest estetyce art-deco. Warto mieć na uwadze fakt, że odkrycie grobu Tutenchamona miało ogromy wpływ na rozwój tego stylu, co w przypadku opowieści o herosie, który swój pseudonim zaczerpnął z historii starożytnego Egiptu ma niebagatelne znaczenie...
W dodatku Lee układając poszczególne kadry niepotykanie często wykorzystuje... koło. Jeśli potraktujemy format komiksu jako prostokąt z wpisanym w nim kole i zerkniemy do sennika to dowiemy się, że symbol koła oznacza sferę sacrum (boska cząstka Veidta), natomiast prostokąt/kwadrat to podobno znak ziemi, świadomości i racjonalności (chyba nie muszę nic dodawać).
Możecie mówić, że oszalałem, ale w tej chwili tylko J.H Williams ze swoją wstęgą Moebiusa z "Promethei" może konkurować z Jae Lee. Drugi "Ozymandias" to prawdziwy orgazm dla zmysłów! Najlepsze jest jednak to, że tak wyrafinowana grafika w niczym nie przesłania fabuły! Czytałem, że dla niektórych ciągły monolog Adriana jest męczący, lecz dla mnie to doskonała forma narracji, która zawsze idealnie pasowała do powieści graficznych. W końcu Frank Miller wykorzystywał go z sukcesem przez długi czas. Już nie mogę doczekać się kolejnego numer, w którym zapowiedziane zostało starcie Veidta z Komediantem. Oj, będzie się działo!
"Before Watchmen - Minuteman" #3 - Darwyn Cooke
W trzecim numerze serii "Minutemen" akcja nie tylko znacząco przyspiesza, ale Darwyn Cooke podkręca również napięcie poprzez zacieśnienie więzi pomiędzy poszczególnymi członkami grupy. I tak, obok akcji wokół rozbicia szajki zajmującej się dziecięcą pornografią, na pierwszy plan wychodzi relacja między Sylwetką, a Nocnym Puchaczem. W pewnym momencie dramatyzm tego wątku mocno chwyta za serce.
Autor z hitchcockowskim zacięciem wprowadza do historii sporą dawkę suspensu co sprawiło, że nerwowo przerzuca się jego strony, aby jak najszybciej dowiedzieć się co wydarzyło się dalej. Świetnym posunięciem było wmieszanie w akcję kadrów nawiązujących do zakończenie tego zeszytu, przez co komiks nie tylko przesiąknięty jest napięciem, ale i tajemniczością. Jednym słowem Cooke udawania, że jest komiksowym geniuszem, który wie, jak wykorzystać potencjał obrazkowego tworzywa pod każdym względem. Co do rysunku, to nic się nie zmieniło od poprzednich numerów - nadal jest to kreska na najwyższym poziomie. Jedyne czym ten numer różni się od pozostałych to paleta barw - zwiększenie ilości używanych kolorów zwiększa również wymowę poszczególnych scen. Co ciekawe, "Minutemen" jako chyba jedyny wśród prequeli nawiązuje, pod względem ułożenia plansz, do kompozycji strony znanej ze "Strażników".
A, i zapomniałbym o twistowej scenie udowadniającej, że jednak Komediant to największy spośród Minutemenów kozak! Warto również wspomnieć o konsekwencji przy tworzeniu okładek. Są tak śliczne, że aż żałuje że nie mam ich w wersji papierowej.
14 komentarzy:
wszystko fajnie, ale mam nadzieje, ze te zachwyty nad oryginalnoscia kadrowania przez J.H. Williamsa i Jae Lee, to taki zarcik?
niestety nie wiem co rozumiesz przez stwierdzenie "oryginalnością kadrowania" ... ja zachwycam się ogólnie nad ich stylem (tzn J.H. Williamsem za to co zrobił z Moorem i z Batwoman i Jae Lee za to co pokazał w Ozymandiasu i na okładkach kilku zeszytów Marvela)
chyba mi wolno :)
Pewnie, wszystko ci wolno, tyle tylko, ze zastanawiam sie nad sensownoscia az takiego entuzjazmu.
Przeciez takie zabiegi formalne sa stosowane w komiksach od ponad 80 lat, 20 lat temu OuBaPo przerobili wiekszosc konfiguracji i kompozycji planszy, ktore teraz "odkrywaja" mainstreamowcy za oceanem, to milo ze strony Williamsa i Lee, ze siegaja po takie wzorce, ale stawianie ich za to na piedestale? Bez przesady. Dla mnie to jedynie kolejny dowod, ze bez "chamskich andegrandow" komiksowy mainstream juz dawno zjadlby wlasny ogon, a tak udaje mu sie udawac, ze wciaz jest "zywy".
Przecież ze wszystkim tak jest! W dziedzinach współczesnej sztuki filmowej czy komiksowej już nic nowego nie wymyślą. Pozostaje jedynie przetwarzać stare triki na swój sposób...powiedzmy sobie szczerze bajeranckie plansze J.H. Williamsa cieszą oko jak mało które rysunki we współczesnym komiksie. Ja osobiście nie widzę nic lepszego teraz na rynku pod względem "zabiegów formalnych"
ckliwy cytat na koniec:
“Nothing is original. Steal from anywhere that resonates with inspiration or fuels your imagination. Devour old films, new films, music, books, paintings, photographs, poems, dreams, random conversations, architecture, bridges, street signs, trees, clouds, bodies of water, light and shadows. Select only things to steal from that speak directly to your soul. If you do this, your work (and theft) will be authentic. Authenticity is invaluable; originality is non-existent. And don’t bother concealing your thievery - celebrate it if you feel like it.”
- Jim Jarmusch
moze za slabo sie rozgladasz? albo patrzysz nie tam gdzie trzeba?
Bardzo możliwe, człowiek w jakimś stopniu zawsze będzie ograniczony.
nie jestem wstanie wszystkiego kupić (skanów nie czytam), nie jestem wstanie wszystkiego obejrzeć (mimo że to filmem interesuje się w większym stopniu aniżeli komiksami), ale mimo tego na prawdę ciężko mnie zaskoczyć i przekonany jestem do tego, że odrobina entuzjazmu jeszcze nikogo nie zabiła. Szczególnie że rozmawiamy tutaj o naprawdę zajebistych pracach!
Podobna dyskusja na temat Williamsa III już się kiedyś na kolorowych toczyła. Wg mnie uwielbienie dla jego pracy jest zbyt egzaltowane, pojawiają się nawet opinie o "prekursorskim stylu" :D a tak naprawdę to wielki cytat i ciągłe zapożyczenia formalne. Mimo wszystko trudno go nie doceniać, bardzo się wyróżnia we współczesnym mainstreamie. Myślę też, że to nie jest wina samego Williamsa III i nie ma co mu bruździć, bo jest przecie bardzo utalentowanym twórcą - chyba wszyscy chcielibyśmy żeby mainstream szukał i też był interesujący od strony formalnej.
Alez oczywiscie, to milo, ze amerykanscy tworcy mainstreamowi wciaz potrafia siegac po odrobine bardziej skomplikowane rozwiazania narracyjne. Warto to zauwazac i doceniac, ale, moim skromnym zdaniem, trzeba byc jednoczesnie bardzo ostroznym podejmujac sie oceny tego co robia.
Szczegolnie, ze amerykanscy tworcy maja w suporcie dorobek takich autorow jak George Herriman, Harvey Kurtzman, Frank King, Winsor McCay itd. itp.
Maja ponad 100 lat nieprzerwanego rozwoju komiksu, potezny rynek niezaleznych i przekrojowy wglad w wiekszosc produkcji komiksowych z calego swiata. Oni nie musza nic wymyslac, wystarczy, ze sie schyla i podniosa to co zalega wszedzie wokol nich. I tak tez robia.
Czy to jest ladne? I owszem.
Ciekawe? Alez oczywiscie.
Nowatorskie? To juz nie za bardzo.
W kontekscie takich klasykow jak "Krazy Kat" czy "Gasoline Alley" obaj omawiani tutaj tworcy po prostu powtarzaja stare, ograne i bardzo dobrze znane amerykanskim czytelnikom patenty, dostosowujac je jedynie do wspolczesnej konwencji "action comics".
A wspolczesny komiks wciaz sie rozwija, tyle tylko, ze zupelnie gdzie indziej i nie tak "efektownie" (w sensie "duze naklady i duzo szumu"), bo z calym szacunkiem, ale np. Igort w "Baobabie", Killoffer w wiekszosci swoich produkcji czy taki Yuichi Yokoyama, zostawiaja te "zabiegi formalne" Williamsa w jakims retro-skansenie.
Z opinii Recenzenta można mniemać, że "Before Watchmen" to póki co udana inicjatywa. Z tym większą radochę wyczekuję wieści ze strony Egmontu w sprawię ich starań o licencję na ten tytuł.
Niestety z każdym numerem sytuacja się pogarsza! Odwiedzaj Kolorowe to sam sie bedziesz mógł przekonać. Na dzień dzisiejszy moge jedynie polecic dwa tytuly: Minutemen i Ozymandias. Ale mino tego trzymam mocno kciuki za Egmont!
jeszcze co do kwestii poruszanej przez turucorp
Chce żebyś mnie zrozumiał ja nigdzie nie napisalem ze to co robi Williams i Lee jest w jakims stopniu nowatorskie. Pracę wymienionych przez Ciebie autorów znam i dobrze o inspiracjach Williamsa wiem. Po za tym wiekszość prac rysownikow komiksowych tak czy siak ma źródło w malarstwie ktore rozwija sie hmm od malowidel z Lascaux? :p Zawsze te dwie dziedziny mocno ze sobą powiązywałem. Zresztą przeciez tak samo jak Ty....W koncu sam sie przyznajesz do inspiracji pracami Eschera a co więcej te inspiracje zauważalne są juz przy pierwszym kontakcie z Twoim komiksem.... Nie zmienia to faktu że obaj Panowie maja cholerny talent (mam wrażenie że starasz się im go odebrać, podświadomie nazywajac ich rzemieślnikami).
Chcialbym zeby wiekszosc action comics tak wyladala. Jesli zerknac na przez pryzmant komiksow New 52 to wg mnie wybijajacych sie tam rysownikow jest tylko dwoch moze trzech....a kazdemu i tak daleko do talentu Williamsa.
Nowatorskie nie oznacza wyłącznie "pierwsze", to pierwsze w gatunku albo też to co pierwsze wywołało znaczący impakt. Wiadomo że genialni kradną. Różne rozwiązania były w cartoonie, w undergroundzie, komiksie europejskim, azjatyckim etc. Dla amerykańskiego mainstreemu będą nowatorskie wtedy, i tylko wtedy, gdy się w nim pojawią, albo zostaną dostrzeżone.
Z Williamsem mam ten kłopot że czasem muszę się zastanowić co czytać, na co patrzeć najpierw, a to jednak należy zaliczyć jako błąd, bo odrywa czytelnika od historii. Oczywiście nie zrobi się omletu nie rozbijając jajek, więc można to uznać za pewien koszt który się ponosi za kombinowanie. Świadczy też o pewnym przeroście formy nad treścią.
@Bartlomiej, uwierz mi, ja tez wolalbym zeby tak wygladala wiekszosc amerykanskiego mainstreamu (alo przynajmniej polowa, bo druga polowe zostawilbym dla ludzi pokroju Seana Phillipsa czy Alexa Maleeva). I bynajmniej nie staram sie im niczego odebrac (rzemieslnik to komplement), ba, jestem pelen podziwu i szacunku dla tego co robia (pisze to, patrzac na polke, na ktorej obok "Inhumans" czy "Dark Tower" stoja takie rzeczy jak "The Sentry", "Hellshock" czy crossover "Spider-mana" z "Iron Fist" ;) ).
Po prostu odrobine boli mnie to, o czym wspomnial @bigulebu, i co widac na blogach amerykanskich pasjonatow komiksow. Dla amerykanskiego mainstreamu liczy sie tylko to, co pojawilo sie w amerykanskim mainstreamie. I wydaje mi sie, ze, chociazby dlatego, ze zyjemy po drugiej stronie oceanu i mamy odrobine inna (szersza?) perspektywe, nie musimy popadac w skrajnosci z uwielbieniem dla tego, co tam aktualnie "rzadzi".
Ale to oczywiscie moja, mocno spolaryzowana i subiektywna opinia.
Jeśli można - wydaje mi się, że Bartek nigdzie nie pisze o niebywałym nowatorstwie czy to Lee, czy to Williamsa w swoim tekście. Komplementuje ich, i to jak, ale nie stawia tez pod tytułem "klękajcie narody, rewolucja nadeszła". To jednak sprawa.
Druga sprawa to problem recepcji, że tak to nazwę i jest on nieco szerszy niż tylko komiksowy światek. Można (i to całkiem słusznie) sarkać, że Frank na ten przykład Miller nie był taki nowatorski w swoim podejściu do komiksu. Bo przecież ciągnie z (chociażby!) Pratta patenty jak odkurzać. I krytyk będzie miał rację, że
Ale jego wpływa na rozwój komiksu (światowego, bo z Milli mocno czerpią też polscy rysownicy, niekoniecznie wiedząc o jego źródłach) należy się Milleraowi. Jemu stawia się pomniki (w Stanach, ofkors). To odnotujemy jako fakt. Nie trzeba być pierwszym, wystarczy być odpowiednio głośnym. Ani to smutne, ani jakieś, tak po prostu jest.
Inna sprawa - Bartek ocenia te komiksy w ich właściwym kontekście - mainstreamu amerykańskiego. Można rzecz jasna przyłożyć do nich uniwersalną miarę, ale do tego trzeba szyłakowej erudycji i tak naprawdę nam to niewiele powie.
Turcorp,
Trochę o co innego mi szło, oczywiście amerykanie uznają że ich jest najsze, ale to działa też w drugą stronę. Nikt nie mówi że van Gogh czy Gaugin byli wtórni wobec japońskiego malarstwa, za to się mówi że byli prekursorami bo czerpali z japońskiego malarstwa. A my możemy sobie mówić że Baranowski rozbił czwartą ścianę przed tym cieniasem, Morissonem:)
Prześlij komentarz