czwartek, 22 listopada 2012

#1184 - Haunt vol.1

Poniższy tekst pierwotnie został opublikowany na łamach serwisu Independent Comics, na którą przy tej okazji zapraszamy. Na Kolorowych prezentujemy jego mocno przeredagowaną wersję. Autorem recenzji jest Krzysztof Tymczyński.

Robert Kirkman, Todd McFarlane, Ryan Ottley, Greg Capullo – taki zestaw twórców powinien zagwarantować sukces każdemu komiksowemu projektowi. Dlaczego więc "Haunt" okazało się tak wielkim niepowodzeniem, niegodnym czytelniczego zainteresowania? No cóż, powód jest bardzo prozaiczny.


Głównymi bohaterami serii "Haunt" są ojciec Daniel Kilgore oraz jego brat, Kurt. Obaj są tak daleko od pojęcia "przykładnych obywateli", jak tylko to możliwe. Daniel regularnie pali, pije i odwiedza domy publiczne. I to bynajmniej nie po to, by nawracać pracujące tam panienki. Jego brat z kolei zamieszany jest w podejrzane interesy. Gdy Kurt zginie, nie dostawszy rozgrzeszenia od swojego brata, wraca na ziemski padół, jako duch i nawiedza Daniela. Wkrótce, na wskutek pewnej intrygi, Daniel i duch Kurta muszą się połączyć. Tak właśnie narodzi się Haunt – nowy superbohater w mieście, który bynajmniej nie planował przyjąć tego, na co skazał go los. Typowe, prawda?

Już nieraz przerabialiśmy scenariusz, w którym obowiązki superbohaterskie spadają na osobę, zupełnie się do tego nie nadającą. "Haunt" również realizuje tym schemat i w niczym nie zaskakuje. To, co naprawdę potrafi zadziwić, to fakt, że twórcy wierzyli, że w ten sposób mogą odnieść sukces. Już pierwszy rzut oka na edycję zbierającą pierwsze pięć zeszytów serii, pozwala zauważyć, że "Haunt" stanowi pokłon dla typowego stylu starego Image. I tak oto naszym oczom ukazują się niemal wyłącznie twardzi, wyglądający jak góra mięśni mężczyźni oraz niemożliwie seksowne kobiety, z atrybutami przeczącymi prawom grawitacji. Sama postać Haunta na pierwszy rzut oka przywołuje nieprzypadkowe skojarzenia z Venomem i ze Spawnem. Notoryczne opóźnienia, doprowadzające do szewskiej pasji czytelników, dobry scenarzysta piszący straszliwą papkę i zaskakująco wysoka sprzedaż – to kolejne analogie z tym, co było najgorsze w amerykańskich komiksach w latach dziewięćdziesiątych.

Roberta Kirkmana można kochać i wielbić po wsze czasy za takie tytuły jak "Invincible" czy "The Walking Dead". Ale znajdą się też tacy, którzy nigdy nie zapomną mu sieczki, jaką zafundował czytelnikom marvelowskiego "Ultimate X-Men". Czy "Haunt" przysporzy Kirkmanowi nowych fanów? Wszystko wskazuje na to, że bynajmniej mu nie zaszkodzi. Przeglądając zagraniczne fora i strony tematyczne nie zauważyłem, by komuś przeszkadzała wtórność, kopiowanie ogranych pomysłów, brak zajmującej fabuły czy wreszcie rysunki, które mogą przejść do historii jako najgorsze prace w karierze znakomitych przecież grafików. Amerykanom przypadło do gustu wszystko to, co mnie się nie podobało.

Skoro już wspomniałem o oprawie wizualnej – naprawdę ciężko uwierzyć w to, że Ryan Ottley narysował wszystkie plansze, które możemy podziwiać w pierwszym wydaniu zbiorczym serii "Haunt". Artysta, który niemal czarował na łamach "Invincible" i wypracował swój własny, rozpoznawalny z daleka styl, tu musiał diametralnie go zmienić. Przy tworzeniu poszczególnych plansz Ottley dzielił się pracą z Gregiem Capullo. Na początku nie do końca rozróżniłem który z nich odpowiadał za sam proces rysowania. Efekt ten trwał raptem przez kilka pierwszych stron, ale z pewnością nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.

W zasadzie od samego początku tej recenzji narzekam na "Haunt" vol. 1. Czas jednak wspomnieć o jedynym plusie, jaki udało mi się odnaleźć w tym komiksie – nie da się obok niego przejść obojętnie. Fani starego Image po lekturze na pewno będą usatysfakcjonowani, reszta – niekoniecznie. Ale nawet część z nich sięgnie do kolejnych wydań zbiorczych, chociażby z czystej ciekawości. Bo ten komiks ma to coś, co sprawia, że ciężko jest się z nim jednoznacznie rozstać i zapomnieć.

Teraz wypadałoby wspomnieć o materiałach dodatkowych, które znalazły się w albumie – problem jest taki, że takowych nie umieszczono wcale. Nie znajdziecie w nim nawet wszystkich okładek do poszczególnych zeszytów, co uważam za skandal. Ten fakt rekompensuje nieco to, że wydanie zbiorcze kosztuje zaledwie dziesięć dolarów, co w dzisiejszych czasach jest ceną bardzo atrakcyjną.

Nie mogę polecić komiksu "Haunt" vol.1, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie jest to pozycja dobra. Ale cóż z tego, skoro i tak się dobrze sprzeda? Magia Kirkmana i innych „wielkich nazwisk” znów zadziałała. Ja tymczasem wystawiam dwóję z plusem.

3 komentarze:

Bartek "godai" Biedrzycki pisze...

Brak materiałów dodatkowych? A tam skandal od razu, to taki polski standard ;)

gra komiksowa pisze...

Nieźle, encyklopedia komiksowa. Może znajdę coś dla siebie, bo szukam weny.



------
fundacja

Kuba Oleksak pisze...

Bartku - w poolskim komiksowie sporo hejtuje się na jakość edytorską komiksów, ale jakbyś sobie zobaczył na jakieś hamerykańskie fora ilosc jobów, jakie idą w kierunku Marvela czy DC jest jak najbardziej porównywalna.

Więc to raczej nie tyle polski, ile światowy standard lania na czytelnika :)