środa, 9 marca 2011

#711 - Rzut za 3: Różności z Egmontu

"Star Wars: Dziedzictwo" nr.01 - "Złamany"
(Johna Ostrander, Jan Duursema)

Przez trzydzieści lat od premiery "Nowej Nadziei" uniwersum Gwiezdnych Wojen rozrosło się do niebotycznych rozmiarów. Liczba gier komputerowych, książek, komiksów, a ostatnio także seriali, przyrasta w takim tempie, że trudno je wszystkie ogarnąć. W wielkiej opowieści sięgającej tysiące lat wstecz i dziesiątki lat po pamiętnej Bitwie o Yavin (swoisty punkt zero starwarsowej historii) pozostało coraz mniej białych plam do wypełnienia. Seria "Legacy" zabiera nas najdalej w przyszłość, prawie 125 lat po "Powrocie Jedi", kiedy w Expand Universe wydarzyło się bardzo wiele. Po wyczerpującej i długotrwałej wojnie z Yuuzhan Vongami (seria książek "Nowa Era Jedi"), odrodzony zakon Sithów wykorzystując słabość Galaktycznego Sojuszu i sprzymierzając się z admiralicją lojalną wobec idei imperialanej, przejął władzę w kosmosie Lucasa. Historia przedstawiona na kartach komiksu rozpoczyna się w momencie wstąpienia Dartha Krayta na imperatorski tron…

"Dziedzictwo" niemal w całości zostało stworzone przez Johna Ostrandera (scenariusz) i Jan Duursemę (rysunek), która w kilku numerach oddaje ołówek innym ilustratorom. Duet mający na swoim koncie dziesiątki komiksów ze świata SW (razem pracowali między innymi przy on-goingu "Republika" czy cyklu mini-serii "Star Wars: Jedi") dobrze wie, jak pisać opowieści rodem z odległej galaktyki. I biorąc pod uwagę standardy gwiezdnowojenne, komiks opisujący przygody Cade'a Skywalkera, dalekiego potomka Luke'a, zapowiada się na całkiem porządną opowieść. Choć wątek rozgrywek o władzę jest bardzo uproszczony, relacje pomiędzy bohaterami rażą naiwnością, a fabuła jest do bólu sztampowa, to i tak "Dziedzictwo" podoba mi się bardziej od "KoTORa", który znacznie lepiej prezentuje się jedynie pod względem graficznym. Jeśli miałbym polecić komuś, kto nie pamięta, jaki kolor miał miecz świetlny Luke'a Skywalkera w starej Trylogii, komiks ze świata SW, to wybrałbym właśnie tę serię.

"Fantasy Komiks" nr.08
(Christophe Arleston, Adrien Floch, Ulrig Godderidge, Eric Cartier)

Mniej stron, wyższa cena, nieco gorszy standard edytorski, węższa dystrybucja, rzadsza częstotliwość publikacji, ale przynajmniej twardsza, lakierowana okładka – tak w największym skrócie można opisać ósmy numer "Fantasy Komiksu".

W magazynie niespodziewanie korzystnie prezentują się "Rozbitkowie z Ythaq", których w poprzednim tekście skazałem na równię pochyłą. Jak widać, pochopnie. Arleston zgrabnie wybrnął z plątaniny nagromadzonych wątków, wyprowadził historię na prostą i dał nadzieję na wielki finał w najbliższych tomach. Jak zwykle Adrien Floch trzyma fasonm choć nieco słabiej zaprezentował się w "Sloce". O historii napisanej przez Ulriga Godderidge'a oprócz tego, że kojarzy się z "Avatarem" i fabularnie jest dość podobna do "Rozbitków", ciężko jest jeszcze coś konkretnego napisać. W ósemce zadebiutowały również dwie nowe pozycje. "Krasnoludy" to seria humorystycznych stripów, która godnie zastąpiła "Barboka i Blondelle" i "Gobliny", a "Wyprawa Alunysa" to kolejna opowieść ze świata Troy, zamykające się w jednym albumie (podzielonym przez Egmont na dwie połówki). Jak widać Arleston musi dysponować jakąś linią produkcyjną, skoro z taką regularnością wypluwa kolejne komiksy swojego autorstwa. W tym przypadku zawiodła jednak kontrola jakości, bo komiks prezentuje się mizernie, nawet na standardy arlestonowskie. Ot, kolejna, schematyczna opowiastka przygodowa, doprawiona sporą dawką humoru. Pod względem graficznym prezentuje się słabo – czyżby na francuskim rynku brakowało dobrych cartoonistów? Z Polski kilku możemy dosłać…

"Star Wars: Rycerze Starej Republiki" nr.03 – "Dni strachu/ Noce gniewu"
(John Jackson Miller, Dustin Weaver, Brian Ching i Harvey Tolibao)

W trzecim tomie "Rycerzy Nowej Republiki", w którym Zayne i Gryph żegnają się z Jarael i Camperem, historia dzieli się na dwa wątki. Przygody niezdarnego padawana i obrotnego gangstera w ogarniętym konfliktem z Mandalorianami kosmosie coraz mocniej przypominają mi gwiezdnowojenną wersję powieści łotrzykowskiej, choć nie brak jej elementów poważnych. Niestety, należą one do najsłabszych momentów „Dni strachu” i nie mogą równać się z przysmakami trandoshanskiej kuchni serwowanej przez Johna Jacksona Millera. Natomiast w "Nocach gniewu" scenarzysta wplątuje dwójkę przemytników w intrygę Lorda Adaski, nowego, ważnego gracza na geopolitycznej mapie starwarsowej galaktyki. Chyba tylko w amerykańskich komiksach jest możliwe łączenie naiwnej metafory rasizmu, segregacji rasowej i niebezpieczeństw związanych z manipulacjami genetycznymi z totalnie kiczowatym wątkiem kosmicznymi ślimakami pożerającymi całe systemu słoneczne rodem z campowego science-fiction lat sześćdziesiątych.

Oprawa graficzna, autorstwa tercetu Weaver-Ching-Tolibao wciąż utrzymuje się na wysokim poziomie, a ja wciąż czekam, kiedy na poważnie zacznie się wątek wojen mandaloriańskich. Niby do jakichś potyczek dochodzi, niby jakieś działania wojenne są prowadzone, ale to wszystko tak naprawdę nie jest godne przodków Boby Fetta. Najsłabszy tom z cyklu.

Brak komentarzy: