W zeszłym tygodniu powspominałem najlepsze zeszyty czasów TM-Semica. Dzisiaj przyszła kolej na odpowiednik trejdów z lat dziewięćdziesiątych, czyli kwartalnik Mega Marvel. Zamierzenie tego tytułu było ambitne i na początku nawet wychodziło z tego obronną ręką. Marcin Rustecki zaczął ofensywę od komiksu "Spider-Man: Torment", który szybko zyskał status "klasyka" a jeszcze szybciej stał się białym krukiem. I trzeba przyznać, że na początku kwartalnik prezentował naprawdę niezły poziom ("Ghost Rider", "Weapon X"), choć zdarzały się i gorsze historie (strasznie pocięty "Fantastic Four: Infinity War" czy "The Incredible Hulk"). Niestety bardzo szybko poziom historii w Mega Marvel spadł poniżej oczekiwań nawet ówczesnego - wyposzczonego i spragnionego każdego komiksu z USA - czytelnika. Po sześciu latach, dwudziestu numerach i naprawdę słabej końcówce, inicjatywa zakończyła żywot (podobnie jak i wydawca).
Starczy jednak tej amatorskiej historii. Dzisiaj skupie się na moim ulubionym numerze Mega Marvel, a jest nim komiks duetu Frank Miller/John Romita Jr., czyli "Daredevil: The Man Without Fear".
Pisząc o tym komiksie i emocjach jakie wzbudził w zamierzchłym 95 roku, muszę wspomnieć o tym, że nazwisko Miller nie mówiło mi wtedy właściwie nic. I choć dla komiksiarzy z "inkwizycyjnym" zapałem może to być rzecz nie do pomyślenia, to właśnie dzięki temu podszedłem do tego komiksu "na świeżo". Nie doszukiwałem się w nim millerowskich motywów, i przez to ta historia mnie tak bardzo urzekła. Jest ona o wiele subtelniejsza niż "standardowe" historie Millera, w których pełno testosteronu i męsko-damskich stereotypów. Matt nie dojrzewa tutaj, dlatego że przekracza granice swojego "ułomnego" organizmu, lecz ponieważ uświadamia sobie, iż nawet jego ojciec popełnia błędy. Historia bardzo często skupia się na detalach - pałce policyjnej, worku bokserskim czy czapce Mickey - dzięki którym staje się bardziej wiarygodna, intymniejsza. Najlepsze w tej opowieści jest jednak to, że tego "trykociarskiego" komiksu nie czyta się jak historii o superbohaterze, co piętnaście lat temu była dla mnie prawdziwą nowością. Miller już na samym początku ujawnia nam specjalne zdolności Matta Murdocka, jednak są one tylko tłem do opowiadania o tym co dzieje się w sercu bohatera. Podobnie rzecz ma się z kostiumem, który jest tylko konsekwencją wydarzeń, nie czołowym elementem fabuły. Wszystko to sprawia, że "The Man Without Fear" jest najpierw świetną historią, a dopiero później komiksem superbohaterskim jakiego można było się spodziewać po Mega Marvel.
Po powyższym akapicie mogę śmiało napisać, że ten komiks nawet kiepsko zilustrowany byłby świetną lekturą. Jednak nic takiego nie może mieć tu miejsca, ponieważ rysunki Romity są fantastyczne. Narysowane przez niego twarze, tak doskonale oddają charakter postaci, że nawet oglądając tylko poszczególne kadry bez problemu można by się rozeznać, kto w tej historii jest bohaterem, a kto czarnym charakterem. Równie sprawnie Romita rozrysowuje dynamiczne akcje, a tych w "Daredevilu" nie brakuje. Jego sceny pojedynków bokserskich, treningów Matta ze Stickiem czy walk ulicznych ogląda się jak najlepiej zmontowany film. A na koniec zostawiłem sobie najlepsze, czyli genialne splash page. Matt na balkonie z Bramą Piekieł w tle, jego twarz z opatrunkami na oczach, która przekazuje więcej emocji niż tekst na obu stronach, czy rysunek zamykający komiks ukazujący już w pełni wykreowanego Daredevila. Wszystko to sprawia, że "The Man Without Fear" ogląda się równie dobrze co czyta.
Pamiętam doskonale, że czytając ten komiks po raz pierwszy byłem chory i uziemiony w domu, dlatego kupił i przyniósł mi go mój przyjaciel. Nie pamiętam tego ponieważ męczyła mnie jakaś ciężka choroba, lecz dlatego, że ten komiks utkwił mi tak mocno w głowie te piętnaście lat temu. I nic się przez ten czas nie zmieniło. Niech ten fakt posłuży za najlepszą rekomendację z mojej strony....
Starczy jednak tej amatorskiej historii. Dzisiaj skupie się na moim ulubionym numerze Mega Marvel, a jest nim komiks duetu Frank Miller/John Romita Jr., czyli "Daredevil: The Man Without Fear".
Pisząc o tym komiksie i emocjach jakie wzbudził w zamierzchłym 95 roku, muszę wspomnieć o tym, że nazwisko Miller nie mówiło mi wtedy właściwie nic. I choć dla komiksiarzy z "inkwizycyjnym" zapałem może to być rzecz nie do pomyślenia, to właśnie dzięki temu podszedłem do tego komiksu "na świeżo". Nie doszukiwałem się w nim millerowskich motywów, i przez to ta historia mnie tak bardzo urzekła. Jest ona o wiele subtelniejsza niż "standardowe" historie Millera, w których pełno testosteronu i męsko-damskich stereotypów. Matt nie dojrzewa tutaj, dlatego że przekracza granice swojego "ułomnego" organizmu, lecz ponieważ uświadamia sobie, iż nawet jego ojciec popełnia błędy. Historia bardzo często skupia się na detalach - pałce policyjnej, worku bokserskim czy czapce Mickey - dzięki którym staje się bardziej wiarygodna, intymniejsza. Najlepsze w tej opowieści jest jednak to, że tego "trykociarskiego" komiksu nie czyta się jak historii o superbohaterze, co piętnaście lat temu była dla mnie prawdziwą nowością. Miller już na samym początku ujawnia nam specjalne zdolności Matta Murdocka, jednak są one tylko tłem do opowiadania o tym co dzieje się w sercu bohatera. Podobnie rzecz ma się z kostiumem, który jest tylko konsekwencją wydarzeń, nie czołowym elementem fabuły. Wszystko to sprawia, że "The Man Without Fear" jest najpierw świetną historią, a dopiero później komiksem superbohaterskim jakiego można było się spodziewać po Mega Marvel.
Po powyższym akapicie mogę śmiało napisać, że ten komiks nawet kiepsko zilustrowany byłby świetną lekturą. Jednak nic takiego nie może mieć tu miejsca, ponieważ rysunki Romity są fantastyczne. Narysowane przez niego twarze, tak doskonale oddają charakter postaci, że nawet oglądając tylko poszczególne kadry bez problemu można by się rozeznać, kto w tej historii jest bohaterem, a kto czarnym charakterem. Równie sprawnie Romita rozrysowuje dynamiczne akcje, a tych w "Daredevilu" nie brakuje. Jego sceny pojedynków bokserskich, treningów Matta ze Stickiem czy walk ulicznych ogląda się jak najlepiej zmontowany film. A na koniec zostawiłem sobie najlepsze, czyli genialne splash page. Matt na balkonie z Bramą Piekieł w tle, jego twarz z opatrunkami na oczach, która przekazuje więcej emocji niż tekst na obu stronach, czy rysunek zamykający komiks ukazujący już w pełni wykreowanego Daredevila. Wszystko to sprawia, że "The Man Without Fear" ogląda się równie dobrze co czyta.
Pamiętam doskonale, że czytając ten komiks po raz pierwszy byłem chory i uziemiony w domu, dlatego kupił i przyniósł mi go mój przyjaciel. Nie pamiętam tego ponieważ męczyła mnie jakaś ciężka choroba, lecz dlatego, że ten komiks utkwił mi tak mocno w głowie te piętnaście lat temu. I nic się przez ten czas nie zmieniło. Niech ten fakt posłuży za najlepszą rekomendację z mojej strony....
1 komentarz:
Mistrzowski komiks. Absolutnie genialna scena finałowa z odbijaniem pocisków.
Prześlij komentarz