wtorek, 10 stycznia 2012

#944 - Mały wielki świat Joanna Sfara

Twórczość Joanna Sfara jest na wskroś dziecinna - wszystko może się w niej wydarzyć. W filmie opartym na motywach "Kota Rabina"" również dzieje się dużo, ale gdzieś ulatuje nastrój beztroskiej zabawy obecny w oryginale.

 

"Kot Rabina" wskoczył na duży ekran wprost z kart, znanego również w Polsce, komiksu Joanna Sfara. Niemała to odległość dla kota, nawet tak wygadanego jak ten, ale od czego ma swoje przysłowiowe cztery łapy? Bynajmniej nie po to, aby w pocie czoła rysować setki plansz, które złożą się na jego pełnometrażowy debiut. Od tego jest sztab animatorów, grafików i ilustratorów. Im właśnie zawdzięcza swój filmowy żywot. To również ich należałoby winić za ewentualne niepowodzenie. Kotu zawsze się upiecze, co innego człowiekowi. Może za wyjątkiem Joanna Sfara. Ten ma w sobie coś z kota - zawsze ląduje bezpiecznie w ramionach swoich słuchaczy. Tak pięknie potrafi opowiadać, że jego opowieści odrywają się od swojej pierwotnej formy i żyją w czytelniku jeszcze długie lata po tym, jak albumy pokryje gruba warstwa kurzu. Przy całym moim podziwie dla talentu Sfara przyznaję, że momentami bywa to nieco kłopotliwe. Szczególnie dla potencjalnego adaptatora. Wyzwaniem jest nadążyć za tempem opowieści Francuza. Jak się okazuje to problem również dla samego autora. Zakrawa to na ironię, biorąc pod uwagę tempo pracy Sfara, który rysuje niestrudzenie kolejne albumy, znajdując przy tym czas na kręcenie filmów, teledysków i nagrywanie płyt z muzyką klezmerską.

Ilość zwykle nie idzie w parze z jakością, ale nie w przypadku Sfara. Tacy jak on tworzą w pośpiechu, który bierze się z uczucia nienasycenia, bo zanim jedna opowieść dobiegnie końca, na horyzoncie już rysuje się kolejna. Łączą się one w nieprzerwany łańcuch narracji i dopiero wespół tworzą kompletne dzieło. Każda z osobna doprasza się obecności pozostałych. Nie przypadkowo "Klezmerzy" i "Kot Rabina" kończą się wzmianką o nadchodzącej kontynuacji przygód bohaterów. Muszą oni powrócić, aby narracja mogła toczyć się dalej. W filmie Rabin i jego kot porzucają życie w mieście i wyruszają w podróż w głąb Afryki z nadzieją na odkrycie miasta zamieszkanego przez czarnoskórych Żydów. Łatwo się jednak zorientować, że to tylko pretekst, aby oderwać się od codzienności i zakosztować przygody. Co zaskakujące to fakt, że zakochany w tradycji autor przemawia tu ustami postmodernisty – dla niego liczy się sama idea podróżowania, cel jest nieistotny póki bohaterowie poruszają się naprzód. W końcu jednak przyjdzie kres tych wojaży i bohaterowie powrócą do porzuconej narracji. Ciągłość zostanie zachowana.

Sprytny wybieg, ale nie przyniósł spodziewanych korzyści. Rama fabularna, jaką Sfar wykorzystał, sprawia, że opowiadana historia gubi swoją lekkość i czar. Blaknie i staje się zwyczajną anegdotą. Marzy mi się serial na motywach "Kota Rabina", lub "Klezmerów", bo twórczość Sfara jest idealnie skrojona pod telewizję. Uniwersum, które stworzył jest maleńkie, ale przebogate. W filmie za całą wieczność musi starczyć ledwie półtorej godziny, a to dla autora "Małego świata Golema" zdecydowanie za mało.


"Kot Rabina" ma w sobie wiele uroku. Nie sposób nie polubić tego wygadanego kocura i całej galerii ekscentrycznych postaci, które Sfar powołał do życia – oszalałego Rosjanin wywijający na przemian szablą i butelką, świeżo zmartwychwstałego malarza o twarzy Chagalla, czy zidiociałego dziennikarza z Belgii, podróżującego ze swoim śnieżnobiałym psem (choć jego akurat wymyślił ktoś inny). Każdy z nich wywołuje radosny śmiech, pomieszany ze współczuciem, a nawet coś na kształt podziwu. To pełnokrwiści bohaterowie i każdy z nich mógłby być bohaterem osobnego filmu. Przykro patrzeć jak tłoczą się na pace ciężarówki przecinającej piaski Afryki.

To, co najbardziej uwodzi w tym filmie to opowieść - można się w niej zasłuchać do nieprzytomności. Dla samej przyjemności słuchania warto obejrzeć "Kota Rabina". Konstrukcja tego paradoksu jest jednak zbyt krucha, aby wynagrodzić idące za tym nieprzyjemności.

"Kota Rabina" ("Le Chat du rabbin") Joann Sfar wyreżyserował wespół z Antoine'em Delesvaux. Film nie doczekał się jeszcze polskiej premiery. Można go za to było zobaczyć na festiwalach "Etiuda&Anima" w Krakowie i "Ale Kino" w Poznaniu. Fabuła opiera się na trzech tomach z serii o przygodach gadatliwego kota – "Bar Micwie", "Malce lwim królu" oraz "Afrykańskim Jeruzalem". Ten ostatni nie został (jeszcze) wydany w polskim tłumaczeniu.

5 komentarzy:

m. rucińska pisze...

"Twórczość Joanna Sfara jest na wskroś dziecinna" to chyba trochę niefortunne sformułowanie...rozumiem co autor miał na myśli, ale jednak narzuca się skojarzenie pejoratywne (ze słowem: infantylny)...no chyba, że mamy tu do czynienia z subwersywnym, użyciem słowa "dziecinny", wówczas się nie czepiam... poza tym gdzieś w tekście pojawia się też "niemała" napisane osobno...można by to poprawić:)

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

No niefortunne ale recenzja ogólnie fajna. Widziałem ostatnio "Gainsbourg" i niestety to też nie jest udany film.

Maciej Gierszewski pisze...

chciałbym zobaczyć. może będzie wyświetlany w bloku animacji w czasie Ligatury. nie wiem. może.

m. rucińska pisze...

Ja również widziałam "Gainsbourga", ale chyba przyjęłam go mniej krytycznie:) A "Kota Rabina" widziałam jedynie w wersji papierowej. Jestem ciekawa filmu...

P.s. Nie miałam zastrzeżeń do ogółu recenzji...całkiem przyjemna jest...

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Nie no, dałem 6/10 więc też nie oceniłem go nisko. Trzymałem kciuki przed seansem. Katastrofy nie było, ale nie uważam żeby Sfar wiedział o co w filmie chodzi.