wtorek, 26 lipca 2011

#816 - Hiroszima 1945. Bosonogi Gen, tom 1

W księgarniach niedawno ukazał się dziesiąty i ostatni tom "Bosonogiego Gena". Tym samym wydawnictwo Waneko zwieńczyło dzieło, które zaczęło niemal równo sześć lat temu, w sierpniu 2004 roku, w zupełnie innych dla komiksu czasach, publikując pierwszy album cyklu. Lepszej okazji, aby przyjrzeć się serii Nakazawy Keijiego nie będzie, a (z różnych przyczyn) warto to zrobić.

Według pierwotnych założeń na rynku miały ukazać się tylko dwa z dziesięciu tomów, dotyczące jednego z najtragiczniejszych wydarzeń w historii ludzkości – zrzucenia bomby atomowej przez Amerykanów na Hiroszimę. Ale ostatecznie udało się opublikować całość wielkiej mangowej epopei, opartej na autorskiej biografii. Keiji, w komiksie kryjący się za figurą tytułowego Gena, opowiada nie tylko o nuklearnym koszmarze, ale przede wszystkim ratuje od zapomnienia historię swojej rodziny. Poświęcając swoje życie na głoszenie pacyfistycznego i antyatomowego przesłania, w "Bosonogim Genie" wraca do przeszłości. W niespiesznej i drobiazgowej narracji opowiada historię chłopca, jego braci i siostry, ciężko pracujących, ale kochających rodziców. Przywołując świat zdmuchnięty przez atomowy błysk w ułamku sekundy skupia się na detalach. Dokładnie i z niemal czułością odwzorowuje nie tylko zwykłe, pełne trosk życie ówczesnych Japończyków, ale również polityczną sytuację Japonii. To druga strona tego komiksu – ideowa, zaangażowana, silnie nacechowana poglądami swojego autora. Nakazawa Keiji demaskuje polityczną machinę generałów, trwających w bezsensownym konflikcie, w którym nie mogli odnieść zwycięstwa. Nie tylko posyłali na śmierć dziesiątki tysięcy swoich współobywateli, ale zmuszając cały naród do wojennego wysiłku, doprowadzili go do ruiny. Obraz Kraju Kwitnącej Wiśni ogłupionego propagandą, zmanipulowanego, głodującego, cierpiącego w skrajnej nędzy, ale wciąż wierzącego w ostateczne zwycięstwo, podobnie, jak losy zwykłej japońskiej rodziny, porusza do głębi.

Symbolem sprzeciwu wobec wojny jest ojciec Gena. Daikichi Nakaoka nie godzi się z zarządzeniami powszechnej mobilizacji, nakazem ślepej wiary w zwycięstwo i boskość cesarza. Nie boi się mówić o tym, co wielu dla własnego bezpieczeństwa woli po prostu przemilczeć. W swojej pacyfistycznej postawie, w swojej krytyce ówczesnej władzy jest nieugięty, czym ciągle sprowadza kłopoty na swoich bliskich. Naznaczonej piętnem zdrajców i prześladowanej przez lokalne władze rodzinie Nakaoka żyje się jeszcze ciężej, niż pozostałym. Ale to właśnie dzięki niezłomnej postawie i żelaznej woli wpojonej przez ojca Genowi uda się przeżyć po wybuchu.

Pierwotnie manga drukowana było w czasopiśmie "Shonen Jump" w latach 1973-1974. Do dziś jest to największy magazyn komiksowy przeznaczony dla młodych chłopców i nie można się dziwić, że "Bosonogi Gen" utrzymany jest w konwencji opowieści dla dzieci. Stąd slapstickowe żarty i groteskowa brutalność. Podczas lektury uderzający był rozdźwięk, pomiędzy nuklearnym dramatem, a zupełnie niepoważną, zahaczającą o infantylizm, formą. Drażniła mnie naiwność tego komiksu, tanie melodramatyczne efekty, humor godny szkolnego podwórka i wreszcie jego ideologiczna łopatologia, a z drugiej strony byłem pełen podziwu jak te dwa, skrajnie różne tendencje udało się pogodzić Keijiemu.

W polskim wydaniu zmieniono okładkę, zastępując autorską grafikę zdjęciem wybuchającego "Little Boy`a" nad japońskim miastem. Jak sądzę Waneko jeszcze mocniej chciało podkreślić poważny temat, jaki zajmuje Nakazawę Keijiego. Jestem nawet w stanie taki zabieg zrozumieć, w przeciwieństwie do modyfikowania tytułu mangi. Do oryginalnego "Hadashi no Gen" dodano przedrostek "Hiroszima 1945", przekraczając moim zdaniem cienką edytorską granicę tego, czego robić się nie powinno. Zamiast majstrować przy tytule warto było mocniej przyłożyć się do korekty i strony językowej utworu. W moim egzemplarzu trafił się również chochlik, który w druku dwukrotnie powtórzył finałową sekwencję. Właśnie, zakończenie – w amerykańskiej edycji pierwszy tom kończy się w zupełnie innym miejscu, niż polska wersja. Mam wrażenie, że te kilkadziesiąt stron z jakichś powodów nie zmieściły się w rodzimym wydaniu, a powinny. Scena poczęcia brata Gena na zgliszczach świata po atomowej apokalipsie w sposób naturalny dopełnia pierwszy akt, dopisując symboliczną kodę i tym samym diametralnie zmienia wymowę finału, którego brakuje w rodzimym wydaniu.

Brak komentarzy: