Bestsellerowy cykl "Mroczna Wieża" pióra Stephena Kinga cieszył się tak dużym wzięciem na rynku amerykańskim, że doczekał się adaptacji komiksowej. Do tej pory nakładem wydawnictwa Marvel ukazało się pięć wydań zbiorczych, z których pierwszy – "Narodziny Rewolwerowca" – zadebiutował na polskim rynku.
King w posłowiu do komiksu przyznaje, że superbohaterskie historyjki czyta od zawsze. A przynajmniej od czasów, kiedy Stanowi Lee zaczął sypać się wąsik, jak żartobliwie dodaje. Trudno powiedzieć ile kurtuazji, a ile prawdy jest w tym stwierdzeniu, nie ulega natomiast wątpliwości, że "Mroczna Wieża" stanowi świetny materiał na opowieść obrazkową, czego znakomitym dowodem są "Narodziny Rewolwerowca". Komiks, swoimi nazwiskami firmują czołowi twórcy związani z Domem Pomysłów. Scenariuszem zajął się Peter David, mający na swoim koncie tak ważne tytuły, jak "The Incredible Hulk" czy dwie serie "X-Factor". W tym przedsięwzięciu wspomagała go Robin Furth, a o oprawę wizualną zadbali rysownik Jae Lee ("Inhumans", "Fantastic Four: 1234") i kolorysta Richard Isanove ("1602", "Origin").
Omawianie "Narodzin Rewolwerowca" warto zacząć od grafiki właśnie, bo Jae Lee jest dobrym przykładem zmian, jakie zachodziły w amerykańskim komiksie popularnym. Polski czytelnik miał okazję podziwiać jego niesamowicie ekspresyjną, naładowane energią i mocno nasycone tuszem rysunki w kilku zeszytach serii "X-Men" z połowy lat dziewięćdziesiątych. Kiedy prawdziwą furorę robił styl Jima Lee i Roba Liefelda, artysta rodem z Południowej Korei przemycał do masowego komiksu zupełnie inną, dla wielu czytelników zupełnie niezjadliwą estetykę. Jego kreska kpiące z tradycyjnych zasad anatomii i perspektywy, nawiązywała do eksperymentów z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, do stylu Billa Sienkiewicza ("Elektra: Assasin"), Kenta Williamsa ("Woverine/Havok: Meltdawn"), czy późniejszego Teda McKeevera. Z czasem Lee stępił swój pazur i spokorniał. Świetnym dowodem tych zmian jest mini-seria "Inhumans" do scenariusza Paula Jenkinsa, w której oczyścił swoją kreskę i oszczędniej korzystał z tuszu. Odszedł od obłędnej dynamiki, na rzecz monumentalnej malarskości, nieco w guście Alexa Rossa, co świetnie prezentuje się na okładkach, których Lee zaczął rysować bardzo dużo. Próbując określić rysunki w "Mrocznej Wieży" na myśl przychodzą takie przymiotniki, jak czyste, delikatne, pomnikowe, stworzone przy użyciu minimalnych środków, bez jednej niepotrzebnej kreseczki. Jakże się różnią od tych szalonych, kreślonych w jakiejś twórczej furii ilustracji z "X-Menów"! Miękkie kolory Richarda Isanove pogłębiają jeszcze ten efekt i ich swoistą wzniosłość. Spotkałem się z zarzutami, że Lee i Isanove za bardzo skupiają się na pierwszym planie, zaniedbując drugi i inne elementy tła, ale mnie zupełnie to nie przeszkadzało i bez problemu łyknąłem taką teatralną konwencję.
King w posłowiu do komiksu przyznaje, że superbohaterskie historyjki czyta od zawsze. A przynajmniej od czasów, kiedy Stanowi Lee zaczął sypać się wąsik, jak żartobliwie dodaje. Trudno powiedzieć ile kurtuazji, a ile prawdy jest w tym stwierdzeniu, nie ulega natomiast wątpliwości, że "Mroczna Wieża" stanowi świetny materiał na opowieść obrazkową, czego znakomitym dowodem są "Narodziny Rewolwerowca". Komiks, swoimi nazwiskami firmują czołowi twórcy związani z Domem Pomysłów. Scenariuszem zajął się Peter David, mający na swoim koncie tak ważne tytuły, jak "The Incredible Hulk" czy dwie serie "X-Factor". W tym przedsięwzięciu wspomagała go Robin Furth, a o oprawę wizualną zadbali rysownik Jae Lee ("Inhumans", "Fantastic Four: 1234") i kolorysta Richard Isanove ("1602", "Origin").
Omawianie "Narodzin Rewolwerowca" warto zacząć od grafiki właśnie, bo Jae Lee jest dobrym przykładem zmian, jakie zachodziły w amerykańskim komiksie popularnym. Polski czytelnik miał okazję podziwiać jego niesamowicie ekspresyjną, naładowane energią i mocno nasycone tuszem rysunki w kilku zeszytach serii "X-Men" z połowy lat dziewięćdziesiątych. Kiedy prawdziwą furorę robił styl Jima Lee i Roba Liefelda, artysta rodem z Południowej Korei przemycał do masowego komiksu zupełnie inną, dla wielu czytelników zupełnie niezjadliwą estetykę. Jego kreska kpiące z tradycyjnych zasad anatomii i perspektywy, nawiązywała do eksperymentów z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, do stylu Billa Sienkiewicza ("Elektra: Assasin"), Kenta Williamsa ("Woverine/Havok: Meltdawn"), czy późniejszego Teda McKeevera. Z czasem Lee stępił swój pazur i spokorniał. Świetnym dowodem tych zmian jest mini-seria "Inhumans" do scenariusza Paula Jenkinsa, w której oczyścił swoją kreskę i oszczędniej korzystał z tuszu. Odszedł od obłędnej dynamiki, na rzecz monumentalnej malarskości, nieco w guście Alexa Rossa, co świetnie prezentuje się na okładkach, których Lee zaczął rysować bardzo dużo. Próbując określić rysunki w "Mrocznej Wieży" na myśl przychodzą takie przymiotniki, jak czyste, delikatne, pomnikowe, stworzone przy użyciu minimalnych środków, bez jednej niepotrzebnej kreseczki. Jakże się różnią od tych szalonych, kreślonych w jakiejś twórczej furii ilustracji z "X-Menów"! Miękkie kolory Richarda Isanove pogłębiają jeszcze ten efekt i ich swoistą wzniosłość. Spotkałem się z zarzutami, że Lee i Isanove za bardzo skupiają się na pierwszym planie, zaniedbując drugi i inne elementy tła, ale mnie zupełnie to nie przeszkadzało i bez problemu łyknąłem taką teatralną konwencję.
O sprawną adaptację prozy Kinga zadbali Peter David i Robin Furth. Ten pierwszy pilnie czuwał nad płynnym przekładem literackiej fabuły na język komiksowy, natomiast osobista asystentka pisarza miała nadać albumowi ostateczny, kingowy sznyt. Przypuszczam, że to właśnie ona odpowiada za wylewnego narratora, towarzyszącemu opowieści. A sama opowieść stanowi bardzo sprawne lawirowanie pomiędzy motywami fantasy i pop-kulturowymi kliszami. Schemat fabuły przypomina "Władcę Pierścieni" (do którego zresztą można znaleźć kilka czytelnych nawiązań) zmieszanego z estetyką spaghetti westernów i doprawionego kilkoma szekspirowskimi motywami. Całość utrzymana jest w bardzo wysokim, momentami wręcz nieznośnie patetycznym stylu i nie wiem czy to zasługa Kinga, czy Davida, bo nie czytałem książkowego pierwowzoru. Tak czy siak, komiksowe "Narodziny Rewolwerowca" to bardzo satysfakcjonująca lektura, będąca znakomitym zaproszeniem do wielkiej przygody godnej Tolkiena.
Albatros bardzo efektownie wszedł na komiksowe poletko, oferując komiks bardzo dobrze wydany, w przystępnej cenie, solidnie przełożony na języka polski, wzbogacony o dodatki, zgodnie z edycją oryginalną (świetna galeria okładek alternatywnych, przygotowanych przez najlepszych amerykańskich komiksiarzy – Oliviera Coipela, Steve'a McNivena, Leinila Francisa Yu, Joe Quesadę, Davida Fincha, Stuarta Immonena i innych). Tych, którym pierwszy tom przypadł do gustu, ucieszy zapewne wiadomość, że jego kontynuacja ("Długa droga do domu") ukazała się już 15 października.
Albatros bardzo efektownie wszedł na komiksowe poletko, oferując komiks bardzo dobrze wydany, w przystępnej cenie, solidnie przełożony na języka polski, wzbogacony o dodatki, zgodnie z edycją oryginalną (świetna galeria okładek alternatywnych, przygotowanych przez najlepszych amerykańskich komiksiarzy – Oliviera Coipela, Steve'a McNivena, Leinila Francisa Yu, Joe Quesadę, Davida Fincha, Stuarta Immonena i innych). Tych, którym pierwszy tom przypadł do gustu, ucieszy zapewne wiadomość, że jego kontynuacja ("Długa droga do domu") ukazała się już 15 października.
2 komentarze:
Mała poprawka. Komiksy z serii Mroczna Wieża nie są adaptacją książki, a poszerzają jej uniwersum. Niektóre wątki poruszone w książkach są obecne w komiksie (postacie, miejsca etc.) ale adaptacją komiksy zdecydowanie nie są.
Pierwszy tom komiksu to akurat dość wierna adaptacja czwartego tomu książkowej Mrocznej Wieży- Czarnoksiężnik i kryształ. Kolejne tomy (czytałem do 3) rzeczywiści dodają sporo od siebie i wyjaśniają to co zostało niedopowiedziane w książce.
Prześlij komentarz