Ekipa Kolorowych Zeszytów zażywa zasłużonego odpoczynku po weekendowym łódzkim szaleństwie, a tymczasem na naszych łamach gościnnie pojawił się Robert "Blacksad" Popielecki i napisał recenzję najnowszego tomu... "Blacksada". A to ci niespodzianka. Zapraszamy, bo to kawał świetnej publicystyki - naciskajcie w komentarzach, żeby Robert pisał więcej!Podobno koty mają dziewięć żyć. Chętnie uwierzę, bo – poza sympatią dla własnych futrzaków – oznaczałoby to, że w przygodach prywatnego detektywa Johna Blacksada nie dobrnęliśmy nawet do półmetka.
Czwarty album serii hiszpańskiego duetu Juan Diaz Canales (scenariusz) i Juanjo Guarnido (rysunki) to najnowsza odsłona perypetii czarnego kota, uwikłanego w kryminalną intrygę, a zarazem eksploracja kolejnego aspektu amerykańskiej historii. Po prywatnym śledztwie w mrocznej wielkomiejskiej dżungli ("Pośród cieni"), po oślepiającym bielą pustkowiu rasowych uprzedzeń ("W śnieżnej bieli") i wplątaniu się w paranoiczną antykomunistyczną nagonkę ("Czerwona dusza") autorzy rzucają swego bohatera do Nowego Orleanu – dusznego i wilgotnego miasta jazzu, bluesa i voodoo, sportretowanego w filmach Alana Parkera czy Elii Kazana.
John Blacksad przyjmuje od szefa wytwórni płytowej zlecenie na odnalezienie genialnego pianisty, uzależnionego od heroiny Sebastiana "Little Hand" Fletchera. Nieco po omacku prowadząc śledztwo, bohater naraża się kilku niewłaściwym osobom, by przy okazji odkryć, że cała sprawa – jak to najczęściej w kryminałach bywa – ma niejedno dno, a zwodnicze poszlaki prowadzą w dawne czasy i w dalekie miejsca. Jest magiczna, parna atmosfera Luizjany, jest barwne szaleństwo Mardi Gras, namiętności, nałogi i korupcja na wysokich szczeblach. Gdzieś w tle pobrzmiewają bluesowe i jazzowe frazy, przywodzące na myśl na pół legendarnego Roberta Johnsona, zaginionego muzyka, który za swój geniusz miał sprzedać duszę diabłu i zginąć otruty.
Trzeba przyznać, że Canales i Guarnido nie wyważają otwartych drzwi, stworzone przez nich historie przypominają żonglerkę klasycznymi wątkami, wielokrotnie eksploatowanymi w filmach czy powieściach. Za to w ich komiksach ujmuje bijąca z każdej strony radość opowiadania. Autorzy po swojemu przedstawiają znane historie, jak – nomen omen – genialni pianiści ogrywający na własną nutę popularne standardy.
Główną cechą wyróżniającą serię "Blacksad" na tle dziesiątek innych komiksowych kryminałów jest oczywiście antropomorfizacja. W tomie "Piekło, spokój" (swoją drogą nie rozumiem tego tłumaczenia tytułu: "Piekło, cisza" byłoby chyba wierniejsze oryginałowi a na pewno bardziej logiczne w kontekście samej fabuły) zabawa trwa a symbole się mnożą. Rubaszny detektyw – konkurent bohatera to spasiony, spocony i pociągający z piersiówki hipopotam, pomarszczona małpka jako czarownica voodoo, gitarzysta kogut (pamiętamy "Little Red Rooster" Willie'go Dixon'a?) czy wreszcie fenek – zwierzątko z największymi chyba uszami na świecie, w roli… sprzedawcy w sklepie muzycznym to postaci, które dołączają do przebogatej menażerii znanej z poprzednich albumów.Innowacją jest lekkie zaburzenie chronologii w opowiadanej historii. Czytelnik musi sam ułożyć sobie pewne zdarzenia w odpowiedniej kolejności, a jest to łamigłówka bardzo precyzyjna i dająca niemałą satysfakcję. Podobnie cieszy obserwowanie sprawności, z jaką rozplanowane są poszczególne plansze, a do której – tak jak do błyskotliwie prowadzonej komiksowej narracji – autorzy przyzwyczaili nas przy poprzednich tomach.
Jeśli czegoś brakuje mi w najnowszej – bardzo dynamicznej i przepełnionej akcją - odsłonie serii, to pewnej nutki melancholii, zawieszonego dźwięku… Jak scena ze śnieżkami w końcówce drugiego tomu czy niedoszłe spotkanie pod Niagarą w części trzeciej. Choć z drugiej strony nigdy hmm… nie czytałem tak wzruszającego wykonania "Summertime" Gershwina.
Koci detektyw wysunął czwarty pazur. Drapie – nie tylko w gardle.
Czwarty album serii hiszpańskiego duetu Juan Diaz Canales (scenariusz) i Juanjo Guarnido (rysunki) to najnowsza odsłona perypetii czarnego kota, uwikłanego w kryminalną intrygę, a zarazem eksploracja kolejnego aspektu amerykańskiej historii. Po prywatnym śledztwie w mrocznej wielkomiejskiej dżungli ("Pośród cieni"), po oślepiającym bielą pustkowiu rasowych uprzedzeń ("W śnieżnej bieli") i wplątaniu się w paranoiczną antykomunistyczną nagonkę ("Czerwona dusza") autorzy rzucają swego bohatera do Nowego Orleanu – dusznego i wilgotnego miasta jazzu, bluesa i voodoo, sportretowanego w filmach Alana Parkera czy Elii Kazana.
John Blacksad przyjmuje od szefa wytwórni płytowej zlecenie na odnalezienie genialnego pianisty, uzależnionego od heroiny Sebastiana "Little Hand" Fletchera. Nieco po omacku prowadząc śledztwo, bohater naraża się kilku niewłaściwym osobom, by przy okazji odkryć, że cała sprawa – jak to najczęściej w kryminałach bywa – ma niejedno dno, a zwodnicze poszlaki prowadzą w dawne czasy i w dalekie miejsca. Jest magiczna, parna atmosfera Luizjany, jest barwne szaleństwo Mardi Gras, namiętności, nałogi i korupcja na wysokich szczeblach. Gdzieś w tle pobrzmiewają bluesowe i jazzowe frazy, przywodzące na myśl na pół legendarnego Roberta Johnsona, zaginionego muzyka, który za swój geniusz miał sprzedać duszę diabłu i zginąć otruty.
Trzeba przyznać, że Canales i Guarnido nie wyważają otwartych drzwi, stworzone przez nich historie przypominają żonglerkę klasycznymi wątkami, wielokrotnie eksploatowanymi w filmach czy powieściach. Za to w ich komiksach ujmuje bijąca z każdej strony radość opowiadania. Autorzy po swojemu przedstawiają znane historie, jak – nomen omen – genialni pianiści ogrywający na własną nutę popularne standardy.
Główną cechą wyróżniającą serię "Blacksad" na tle dziesiątek innych komiksowych kryminałów jest oczywiście antropomorfizacja. W tomie "Piekło, spokój" (swoją drogą nie rozumiem tego tłumaczenia tytułu: "Piekło, cisza" byłoby chyba wierniejsze oryginałowi a na pewno bardziej logiczne w kontekście samej fabuły) zabawa trwa a symbole się mnożą. Rubaszny detektyw – konkurent bohatera to spasiony, spocony i pociągający z piersiówki hipopotam, pomarszczona małpka jako czarownica voodoo, gitarzysta kogut (pamiętamy "Little Red Rooster" Willie'go Dixon'a?) czy wreszcie fenek – zwierzątko z największymi chyba uszami na świecie, w roli… sprzedawcy w sklepie muzycznym to postaci, które dołączają do przebogatej menażerii znanej z poprzednich albumów.Innowacją jest lekkie zaburzenie chronologii w opowiadanej historii. Czytelnik musi sam ułożyć sobie pewne zdarzenia w odpowiedniej kolejności, a jest to łamigłówka bardzo precyzyjna i dająca niemałą satysfakcję. Podobnie cieszy obserwowanie sprawności, z jaką rozplanowane są poszczególne plansze, a do której – tak jak do błyskotliwie prowadzonej komiksowej narracji – autorzy przyzwyczaili nas przy poprzednich tomach.
Jeśli czegoś brakuje mi w najnowszej – bardzo dynamicznej i przepełnionej akcją - odsłonie serii, to pewnej nutki melancholii, zawieszonego dźwięku… Jak scena ze śnieżkami w końcówce drugiego tomu czy niedoszłe spotkanie pod Niagarą w części trzeciej. Choć z drugiej strony nigdy hmm… nie czytałem tak wzruszającego wykonania "Summertime" Gershwina.
Koci detektyw wysunął czwarty pazur. Drapie – nie tylko w gardle.
3 komentarze:
No ja naciskam, naciskam.
nacisk, nacisk.
brzdęk męk.
bardzo ładnie
Prześlij komentarz