niedziela, 13 stycznia 2019

#2474 - Bloodshot Odrodzenie tom 1: Kolorado

Punktem wyjścia fabuły "Bloodshot: Odrodzenie" jest to, co stało się w finale "Walecznych". Ray`owi Garrisonowi zostały odebrane nanity, które czyniły go perfekcyjną maszyną do mordowania, zabójczo skuteczną i pozbawioną jakichkolwiek skrupułów. Teraz, po odzyskaniu swojego człowieczeństwa będzie musiał z jednej strony poradzić sobie ze swoją przeszłością, a z drugiej - odnaleźć w trudnej rzeczywistości. 



Niestety, gdy rozpoczyna się akcja tomu zatytułowanego "Kolorado" nie idzie mu to najlepiej. Za dnia pracuje w tanim motelu na jakimś zadupiu, gdzie zajmuje się drobnymi naprawami w zamian za dostęp do jednego z pokoi. Cóż, z CV, w którym znajduje się jedynie zabijanie dla tajnych agencji przy dzisiejszej ekonomii o dobrą robotę ciężko. Z kolei nocami musi mierzyć się z dręczącymi go wyrzutami sumienia związanymi z tym, co robił gdy znajdował się pod wpływem nanitów. Niestety, litry taniego burbona i końskie dawki leków nie pomagają...

Maszyna do zabijania stworzona przez rząd z tajemniczą przeszłością, wszczepiony wspomnieniami, nadludzką siłą, szybkością i czynnikiem regenerującym - brzmi znajomo? Bloodshotowi brakuje jedynie pazurów i nieco bujniejszej czupryny, aby być ordynarnym klonem marvelowskiego Wolverine`a, ale zamiast tego, jego modus operandi mocno kojarzy się z działalnością Punishera. Z samej zasady nie widzę nic złego w dalszym eksploatowaniu niemiłosiernie ogranego motywu czy wręcz pewnego archetypu komiksu super-hero, mam jednak problem z tym, w jaki sposób Jeff Lemire to robi.

Przypomnę, że Ray w "Walecznych" dał się poznać jako rasowy bad-ass. Milczący twardziel, którego czyny mówią same za siebie, ale jak już coś powie, to powie. Typ co się w tańcu nie certoli i ma odwagę zrobić to, na co innym brakuje jaj. Tego Bloodshota na kartach "Odrodzenia" mi brakuje i nie jest to kwestia tylko nanitów. Nie jest to nawet kwestia tego, że Lemire zrobił z niego, za przeproszeniem, jęczącą pizdę. Taką, co w każdym zeszycie w rozwleczonych do bólu monologach rozprawia o tragizmie swojego losu z patosem godnym jakiegoś szekspirowskiego nudziarza. 


Moim zdaniem dylemat herosa, który nie wie kim był, zanim stał się bronią idealną, a teraz nie potrafi stać się na powrót człowiekiem po tym, jak przestał być Bloodshotem, został zarznięty przez scenarzystę pójściem po linii najmniejszego oporu. Lemire po prostu zmusił głównego protagonistę do monotonnego referowania swojego stanu emocjonalno-psychicznego. Rach-ciach i po sprawie, główny wątek załatwiony.

Naprawdę, czasami mniej znaczy więcej, a czytelnikowi nie trzeba wszystkiego tłumaczyć jak krowie na rowie. W tym wszystkim zabrakło i jakiejkolwiek subtelności, i krztyny pomysłowości, przez co opowieść o wraku człowieka na skraju załamania nerwowego stała się toporna i nieprzekonująca. Jasne, pojawiają się pewne elementy, które w pewien sposób ubarwiają to podejście (nie chcąc spoilerować nie zdradzę o co konkretnie chodzi), ale zasadniczo przez całe "Kolorado" mamy do czynienia z takim stanem rzeczy. W dodatku kręgosłupem opowieści jest quest niczym z kiepskiego erpega (załatw ich wszystkich i zbierz je wszystkie), co również nijak nie pomaga. 

Dla mnie jest to tym bardziej rozczarowujące, że dotyczy Lemire`a, a więc twórcy, który udowodnił już, że rozumie konwencję super-hero i potrafi z nią zrobić coś naprawdę interesującego. Otuchy dodaje mi fakt, że pod koniec tomu akcja trochę przyspiesza i bardziej się zagęszcza, co dobrze rokuje przed premierę drugiego tomu serii.


Pod względem wizualnym album robi bardzo dobre wrażenie. Pierwsze cztery zeszyty zilustrował Mico Suayan. Styl pochodzącego z Filip artysty jak ulał pasuje do opowiadanej historii - bardzo dopracowana, szczegółowa i realistyczna kreska, "ciężka" i "zawiesista", w naturalistyczny sposób "brudna" doskonale sprawdza się w przypadku przygód Bloodshota. Suayan ma też dryg do narracji, a scena otwierająca historię może robić wrażenie. Ostatni akt "Kolorado" został narysowana przez Raula Allena, który dysponuje zupełnie inną kreską. Hiszpan ciąży mocno ku cartonowemu realizmowi i przyznam, że nie do końca mi odpowiadała taka wolta pod sam koniec.

Cóż mogę napisać w podsumowaniu? Po "Bloodshot: Odrodzenie" spodziewałem się dużo - bo Lemire za sterami, bo główny bohater, bo interesujący punkt wyjścia. Niestety, mocno się zawiodłem i dostałem dość niewiele.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

>Z samej zasady nie widzę nic złego w dalszym eksploatowaniu niemiłosiernie ogranego motywu<

Ja z zasady też nie, ale dopiero co nam wydawca rzucił X-O Manowar z identycznym bohaterem. Jednym kierowały nanity - drugim zbroja. Obaj stracili ukochaną, obaj mają dość wojowania, więc zajmują się prostymi pracami. Obaj zmuszeni do powrotu do "zawodu", nad czym niby boleją, ale trochę im to pasuje...