Autorem poniższego tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
Trzecie wydanie zbiorcze serii "The Wicked and the Divine" przywróciło mi wiarę w ten tytuł. Na "Commercial Suicide" składały się jedynie krótkie historie skupiające się na poszczególnych członkach boskiego panteonu i całość wyszła bardzo fanie. Bałem się w jaki sposób w "Rising Action" Kieronowi Gillenowi wyjdzie powrót do głównych wątków. Zanim jednak przekonacie się jak go oceniłem to przestrzegam przed spoilerami, które występują w tym tekście.
Po pierwszych dwóch tomach "The Wicked and the The Divine" znienawidziłem postać Laury. Miałem z nią olbrzymi problem, bo chociaż Kieron Gillen faktycznie całkiem dobrze przedstawił nam typową, zblazowaną nastolatkę z jej problemami okresu dojrzewania, ale nie uniknął przy tym sztampy. Ona była po prostu nudna! Gdy więc Ananke zabiła ją pod koniec drugiej, zbiorczej odsłony serii, poczułem ulgę. Nie było mi jej żal, a wręcz cieszyłem zgonem. Tyle tylko, że równie szybko naszła mnie pewna refleksja. Mianowicie Gillen i McKelvie to duet szaleńców, ale czy na pewno pozbyliby się ot tak swojej głównej bohaterki? "Rising Action" już od samego początku wykłada kawę na ławę. Laura żyje i planuje zemstę. Zaś jak przetrwała starcie z Ananke i jakie planuje dalsze kroki, dowiemy się w trakcie lektury.
Czwarty tom cyklu ma zdecydowanie trafiony tytuł. W komiksie tym akcja zdecydowanie przyspiesza i chociaż pojawiają się także znacznie spokojniejsze momenty, czytelnik praktycznie cały czas bombardowany jest nowymi, często zaskakującymi faktami czy nowymi punktami widzenia. Jeśli więc poprzednie odsłony tego cyklu uważaliście za zbyt statyczne i przegadane, tym razem raczej na pewno nie będziecie na to narzekać. Ważne jest jednak to, że pomimo znaczącego przyspieszenia opowieść pozostaje dobrze wyważoną pozycją. Nawet przez moment nie wydaje się, by w kwestii fabularnej coś działo się przypadkiem czy na siłę.
Warto przy tym także wspomnieć, że bardzo spodobał mi się sposób, w jaki Gillen wyjaśniał najważniejszą zagadkę "Rising Action". Rozwiązanie tajemnicy powrotu Laury dawkowane jest powoli. Podczas lektury kilkukrotnie starałem się samodzielnie odpowiedzieć na postawione pytania, lecz po kolejnych rozdziałach okazywało się, że nie byłem zbyt blisko rzeczywistych rozwiązań. Bardzo podobało mi się także to, że kolejny raz twórcy zastosowali, chociaż tym razem w znacznie mniejszym stopniu niż ostatnio, zagrywkę polegającą na powracaniu do znanych już scen i dodawaniu do nich na pozór drobnych szczegółów, które jednak totalnie zmieniają wymowę całości.
Jedyny zarzut jaki mam do warstwy fabularnej dotyczy finały. W pewnym momencie stał się dla mnie odrobinę zbyt groteskowy, a nastąpiło to gdy część bohaterów zaatakował ogromny, różowy… tak jakby robot (serio, to wymaga większego tłumaczenia i masy spoilerów). Potem niestety zaś wszystko było po prostu mało zaskakujące. Czwarty tom kończy się w sposób otwierający twórcom masę możliwości na dalsze przygody poszczególnych postaci, jednakże cały czas nie umiem pozbyć się wrażenia, że praktycznie od samego początku taki finał historii można było przewidzieć.
Jamie McKelvie i Matthew Wilson, a więc duet odpowiedzialny za warstwę graficzną tomu, spisali się na medal. Co prawda pojawiło się parę słabszych kadrów, ale ostatecznie nie mogę napisać nic innego niż to, że "Rising Action" prezentuje się obłędnie pod kątem graficznym. Rysunki są wyraziste, bardzo dynamiczne i obfitujące w szczegóły tam, gdzie jest to wymagane i bardziej surowe w miejscach, gdzie bardziej to pasuje. Sporo jest tutaj ingerencji rozmaitych programów graficznych, lecz nie budzą one moich sprzeciwów, ponieważ otrzymane efekty potrafią zapierać dech w piersiach. Absolutnie uwielbiam to, co wyczyniają ci panowie i cieszę się, że jeszcze więcej ich popisów otrzymaliśmy w dodatkach.
Te jednak częściowo rozczarowują. Na pierwszy rzut oka jest ich bardzo dużo, ponieważ można naliczyć w sumie dwadzieścia cztery strony. ALE odjąć od tego trzeba cztery strony reklam innych dzieł duetu Gillen/McKelvie, samodzielnych projektów tego pierwszego czy… tipsów z motywami z serii. Reszta to galeria wariantowych okładek, udostępniana swego czasu komiksowa zapowiedź zeszytu #18 oraz kilka stron ukazujących proces powstawania części stron. To zdecydowanie najciekawszy spośród dodatków, z którego możemy dowiedzieć się jak McKelvie przekłada scenariusze Gillena i jak wielki na warstwę graficzną jest wpływ Wilsona. Oprócz tego warto dodać, że jakością wydania tom nie ustępuje poprzednikom i prezentuje się zaskakująco opaśle. Niech Was to jednak nie zmyli, ponieważ ilość stron nie wzrosła, zaś cała robotę robi grubszy papier oraz okładka.
Nie licząc odrobinę tylko rozczarowującej końcówki, czwarty tom "The Wicked and the Divine" okazał się szalenie satysfakcjonującą lekturą. Zarówno pod kątem scenariusza jak i warstwy graficznej trudno się doszukać wad na tyle dużych, by skutecznie zabijały one przyjemność z czytania i oglądania. Dlatego też moja ocena wyniesie 5/6 i serdecznie zachęcam Was do zapoznania się nie tylko z tym tomem, ale także z całą serią (nawet z moim zdaniem znacznie słabszym, drugim tomem).
Po pierwszych dwóch tomach "The Wicked and the The Divine" znienawidziłem postać Laury. Miałem z nią olbrzymi problem, bo chociaż Kieron Gillen faktycznie całkiem dobrze przedstawił nam typową, zblazowaną nastolatkę z jej problemami okresu dojrzewania, ale nie uniknął przy tym sztampy. Ona była po prostu nudna! Gdy więc Ananke zabiła ją pod koniec drugiej, zbiorczej odsłony serii, poczułem ulgę. Nie było mi jej żal, a wręcz cieszyłem zgonem. Tyle tylko, że równie szybko naszła mnie pewna refleksja. Mianowicie Gillen i McKelvie to duet szaleńców, ale czy na pewno pozbyliby się ot tak swojej głównej bohaterki? "Rising Action" już od samego początku wykłada kawę na ławę. Laura żyje i planuje zemstę. Zaś jak przetrwała starcie z Ananke i jakie planuje dalsze kroki, dowiemy się w trakcie lektury.
Czwarty tom cyklu ma zdecydowanie trafiony tytuł. W komiksie tym akcja zdecydowanie przyspiesza i chociaż pojawiają się także znacznie spokojniejsze momenty, czytelnik praktycznie cały czas bombardowany jest nowymi, często zaskakującymi faktami czy nowymi punktami widzenia. Jeśli więc poprzednie odsłony tego cyklu uważaliście za zbyt statyczne i przegadane, tym razem raczej na pewno nie będziecie na to narzekać. Ważne jest jednak to, że pomimo znaczącego przyspieszenia opowieść pozostaje dobrze wyważoną pozycją. Nawet przez moment nie wydaje się, by w kwestii fabularnej coś działo się przypadkiem czy na siłę.
Warto przy tym także wspomnieć, że bardzo spodobał mi się sposób, w jaki Gillen wyjaśniał najważniejszą zagadkę "Rising Action". Rozwiązanie tajemnicy powrotu Laury dawkowane jest powoli. Podczas lektury kilkukrotnie starałem się samodzielnie odpowiedzieć na postawione pytania, lecz po kolejnych rozdziałach okazywało się, że nie byłem zbyt blisko rzeczywistych rozwiązań. Bardzo podobało mi się także to, że kolejny raz twórcy zastosowali, chociaż tym razem w znacznie mniejszym stopniu niż ostatnio, zagrywkę polegającą na powracaniu do znanych już scen i dodawaniu do nich na pozór drobnych szczegółów, które jednak totalnie zmieniają wymowę całości.
Jedyny zarzut jaki mam do warstwy fabularnej dotyczy finały. W pewnym momencie stał się dla mnie odrobinę zbyt groteskowy, a nastąpiło to gdy część bohaterów zaatakował ogromny, różowy… tak jakby robot (serio, to wymaga większego tłumaczenia i masy spoilerów). Potem niestety zaś wszystko było po prostu mało zaskakujące. Czwarty tom kończy się w sposób otwierający twórcom masę możliwości na dalsze przygody poszczególnych postaci, jednakże cały czas nie umiem pozbyć się wrażenia, że praktycznie od samego początku taki finał historii można było przewidzieć.
Jamie McKelvie i Matthew Wilson, a więc duet odpowiedzialny za warstwę graficzną tomu, spisali się na medal. Co prawda pojawiło się parę słabszych kadrów, ale ostatecznie nie mogę napisać nic innego niż to, że "Rising Action" prezentuje się obłędnie pod kątem graficznym. Rysunki są wyraziste, bardzo dynamiczne i obfitujące w szczegóły tam, gdzie jest to wymagane i bardziej surowe w miejscach, gdzie bardziej to pasuje. Sporo jest tutaj ingerencji rozmaitych programów graficznych, lecz nie budzą one moich sprzeciwów, ponieważ otrzymane efekty potrafią zapierać dech w piersiach. Absolutnie uwielbiam to, co wyczyniają ci panowie i cieszę się, że jeszcze więcej ich popisów otrzymaliśmy w dodatkach.
Te jednak częściowo rozczarowują. Na pierwszy rzut oka jest ich bardzo dużo, ponieważ można naliczyć w sumie dwadzieścia cztery strony. ALE odjąć od tego trzeba cztery strony reklam innych dzieł duetu Gillen/McKelvie, samodzielnych projektów tego pierwszego czy… tipsów z motywami z serii. Reszta to galeria wariantowych okładek, udostępniana swego czasu komiksowa zapowiedź zeszytu #18 oraz kilka stron ukazujących proces powstawania części stron. To zdecydowanie najciekawszy spośród dodatków, z którego możemy dowiedzieć się jak McKelvie przekłada scenariusze Gillena i jak wielki na warstwę graficzną jest wpływ Wilsona. Oprócz tego warto dodać, że jakością wydania tom nie ustępuje poprzednikom i prezentuje się zaskakująco opaśle. Niech Was to jednak nie zmyli, ponieważ ilość stron nie wzrosła, zaś cała robotę robi grubszy papier oraz okładka.
Nie licząc odrobinę tylko rozczarowującej końcówki, czwarty tom "The Wicked and the Divine
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz