Autorem tekstu jest Krzysztof Tymczyński, a został on pierwotnie opublikowany na łamach bloga poświęconego Image Comics.
W latach dziewięćdziesiątych "Spawn" był jedną z najmocniejszych marek komiksowych na amerykańskim rynku. Nie dziwne więc, że dziecko Todda McFarlane`a doczekało się setek zabawek, figurek, koszulek, gier, a także filmu aktorskiego i serialu animowanego. W 1997 roku HBO wyemitowało pierwszą serię, która okazała się znacznie bardziej interesująca, niż można by się tego było spodziewać.
Premierowy sezon "Todd McFarlane's Spawn" liczył sobie sześć odcinków po 30 minut, które zebrane razem w edycji DVD składają się na jeden, spójny pełny metraż. Produkcją serialu zajął się sam McFarlane z Catherine Winder znanej choćby z "Aeon Flux" cz "Titan A.E", skrypt przygotował Alan B. McElroy, a w rolę Ala Simmonsa wcielił się Keith David. Fabuła adaptacji nie odbiega zbytnio od pierwowzoru, lecz podobnie jak serialowe wcielenie "The Walking Dead", nie podąża ślepo za oryginalnym scenariuszem (już w pierwszych odcinkach da się dostrzec zasadnicze różnice, a najmocniej w oczy rzuca się zupełnie odmienne zakończenie walki Spawna z Billy`m Kincaidem). Podobnie, jak w komiksie, także i tu Spawn wraca do świata żywych dzięki umowie z diabłem. Teraz, potwornie okaleczony, ukrywa się w zaułkach obdarzony żywym kostiumem dającym mu ogromne moce. Wkrótce ma ma stanąć na czele armii demonów, lecz żywe wspomnienie ukochanej żony sprawia, że Simmons sprzeciwia się swojemu przeznaczeniu i próbuje je zmienić, a przy okazji zemścić się na ludziach, przez których zginął.
Jak na produkcję HBO przystało można po "Spawnie" spodziewać się serialu dla dojrzałego odbiorcy. Krwawych scen nie brakuje, pojawia się przemoc, seks i nagość, a przekleństwa ubarwiają wypowiedzi bohaterów. Animacja, która siedemnaście lat temu była zapewne bardzo atrakcyjna, dziś sprawia wrażenie leciwej, a nawet i topornej, zwłaszcza w momentach gdy widać wyraźnie, że cała plansza jest statyczna, a porusza się tylko jeden jej element, odpowiednio wyróżniony. Ale oprawa wizualna w żaden sposób nie przeszkadza w cieszeniu się serialem. Raczej przestrzegam tych z Was, którzy przywykli do wszechobecnego CGI i konfrontacja z bardziej klasyczną odmianą animacji może okazać się śmiertelnym szokiem...
Generalnie serial bardzo mi się spodobał. Głównie dlatego, że pierwszy sezon "Todd McFarlane’s Spawn" okazał się czymś zupełnie innym, niż zamierzałem obejrzeć. Oczywiście, produkcja jest mroczna i bardzo ciężko, a momentami Simmons wpada w swój męczeński ton, ale świetnie przedstawiono poszczególne postacie. Na czele są jest oczywiście Sam z Twitchem, ale Clown jest momentami naprawdę przerażający, Jason Wynn jest bad-assem, jak trzeba, a Kincaid totalnym świrem. Tylko w przypadku tego ostatniego mam pewne „ale” – jego głos zdecydowanie powinien podkładać ktoś inny, bo Kincaid momentami przypominał bardziej obrażone na świat dziecko, niż groźnego mordercę.
„Todd McFarlane’s Spawn” posiada jedną, zasadniczą wadę. Sezon liczy zaledwie sześć epizodów, a i tak potrafią znaleźć się w nim mielizny i dłużyzny. Owszem, pojawia się dużo wątków, ale generalnie przez cały sezon tylko jeden z nich ma swój początek, środek oraz koniec, i jest to wspomniany już kilkukrotnie Kincaid, a cała reszta zostaje zaznaczona i właściwie nie porusza się do przodu, aż do samego końca. To naprawdę dziwne uczucie, gdy podczas 25 minutowego epizodu musiałem zrobić sobie dwie lub i czasem trzy przerwy, by przegonić znudzenie. Prym w sztucznym przedłużaniu odcinka wiodą sceny w których Al Simmons użala się nad swoim losem, a jest ich przynajmniej po jednej w każdym epizodzie.
Chyba tylko w jednym z odcinków ani razu nie musiałem ratować się pauzami. Była to piąta odsłona sezonu, którego niejako głównym bohaterem był szalony ksiądz. Paradoksalnie, epizod ten był zdecydowanie najsłabszy w całej serii. Przykuwał on uwagę sporą dawką brutalności i faktem, że ostatecznie "główny" wątek tak naprawdę okazywał się tym najmniej istotnym, a Spawn ukazany został w nim jako wyjątkowo bierny heros.
Pierwszy sezon „Todd McFarlane’s Spawn” to pozycja mająca swoje wady. Gdy jednak przyjrzycie się jeszcze raz temu co napisałem, zapewne dojdziecie do wniosku że podobnie było z początkiem komiksowych przygód Ala Simmonsa, gdzie także więcej czasu oglądaliśmy użalanie się nad sobą tytułowego herosa, niż faktycznej akcji, ale gdy ta już się pojawiła, to szczęka opadała. Dlatego też produkcję tę polecam głównie tym fanom Spawna, którzy jeszcze jakimś trafem nie mieli okazji się z nią zapoznać. Reszta niech ewentualnie obejrzy pierwszy odcinek i zadecyduje, czy taki klimat i sposób opowiadania historii im się podoba. Moja ocena to mocna czwórka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz